Idę do ubikacji, zamykam się w środku. Patrzę w lusterko. Tam moja buzia, bohaterka Kasi kompozycji. Wkładam słuchawki i zaczynam robić miny pod muzykę.
Teraz robię taką, jaką zawsze robi Ewa Bogdaj, gdy kogoś słucha. Wydymam usta, wciągam policzki i leciutko brwi unoszę, trochę tak ironicznie. Jaka ja jestem teraz dziwna. Jak nie ja, jak jakaś inna dziewczynka. W co by tu się na jutro ubrać? Kasia to ma fajnie. Ciągle chodzi w tej samej bluzce i w tej samej spódnicy do ziemi. Dlaczego ona tak dziwnie się ubiera? Przecież jej mamusia i jej tatuś są bogaci, mogliby jej kupować, co by tylko chciała. A może wszystkie pieniądze poszły im na te jej syntezatory i inne magnetofony?
Myśmy też mieli teraz same wydatki. Mebli trzeba było dokupić, a takie drogie są. I zapłacić wkład za mieszkanie. Kiedyś miałam więcej sukienek, ale byłam o połowę mniejsza. Teraz mogę je policzyć na palcach jednej ręki z jednym palcem uciętym. No i dwie spódniczki.
Miałam spodnie, ale są już za ciasne dla mnie, a dla Tadzia jeszcze za duże. Sweter mam jakiś taki głupi, z takim wielkim, wykładanym kołnierzem… Jak już pójdę do tej szkoły odzieżowej na dział krawiectwo lekkie, to oj, naszyję sobie różnych sukienek. I dziewczynkom naszyję i mamusi. Kupne na mamusię nie pasują, bo tłusta, a krawcowe okropnie zdzierają. Tylko tacie garnituru, ani spodni nie uszyję, bo na krawiectwie lekkim spodni się nie szyje. Ale może poznam jakiegoś kolegę z krawiectwa ciężkiego, to ja uszyję jego mamusi sukienkę, a on mojemu tacie garnitur. A swoją drogą, to ciekawe, że jak chodziłam do szkoły w Krzeszowie, to jakoś nie miałam problemu z ubiorem, chociaż tam też niektóre dziewczynki bardzo ładnie się ubierały… Może dlatego teraz tak ze mną jest, że stałam się już kobietą? Ktoś za klamkę szarpie, słyszę głos Tadzia:
– Co tam robisz?
– Kupę.
– Szybko, bo mnie też się chce! – Tadzik puszcza za drzwiami bąka.
– Świnia – mówię.
Ty świnia – odpowiada – bo ja to wieprz.
Trudno, jutro znów ukradnę tacie ten czarny sweter. I może włożę tę ciemnogranatową, zimową spódnicę. Jest dosyć wąska, ale za długa, zakrywa kolana. Już wiem. Nie zaciągnę zamka, podciągnę ją jak najwyżej i ścisnę się mocno paskiem, żeby się nie zsuwała. Podciągnę ją w windzie, oczywiście, jeśli nikt ze mną nie będzie jechać, bo gdyby mamusia zobaczyła, że wychodzę do szkoły taka podkasana… Och gdybym jeszcze do tego miała czarne rajstopy. Może jutro uda mi się mamusię namówić, żeby mi dała na czarną farbę do tkanin? Powiem, że czarne będą się mniej brudziły. Tadziu ogląda telewizor z wyłączonym głosem, bo mamusia i tatuś już śpią, a ja prasuję w naszym małym pokoiku. Uprasowałam bluzkę w brązowe kropki, będzie pasowała do bucików, bo też brązowe. Teraz prasuję kartkę z narysowanym na niej przez Kasię jastrzębiem. Ona ją zmięła i wyrzuciła, a ja ją podniosłam na przerwie i włożyłam do teczki. Miałam oddać Kasi, ale zapomniałam. Przypnę ją szpileczkami do ściany. Mój rysunek przyczepię pod spodem. Będą na ścianie dwa obrazki. Jeden jastrząb, ten Kasi, będzie sobie latał, a drugi, mój, będzie sobie stał i patrzył na latającego.
Ciekawa jestem, co teraz robi Kasia. Może śpi? A może właśnie komponuje i myśli o mnie? Co myśli? Może się ze mnie wyśmiewa? Z panią wychowawczynią też tak miło rozmawiała pod koniec, a potem śmiała się z niej i mówiła, że pani wychowawczyni to krowa z pyskiem przy ziemi.
Może ja też jestem taka krowa, która stoi, gdzie ją postawią na łańcuchu, i nic nie robi przez cały dzień, tylko żuje trawę.
– Mamusia kazała mi rano pokazać plan lekcji i powiedziała, że ponieważ lekcje kończą się wpół do drugiej, to najpóźniej dziesięć po drugiej chce mnie widzieć w domu.
– To trzeba było dopisać dwie lekcje – mówi Kasia.
– Skąd miałam wiedzieć, że każe mi pokazać?
Siedzimy na przystanku tylko we dwie. Już po lekcjach i Kasia strasznie chce, żebym do niej przyszła. Już drugi autobus numer osiem pojechał, już prawie druga.
– No chodź, coś zmyślisz – mówi Kasia.
– Ale muszę mamie porobić zakupy.
– Na pewno sama już wszystko kupiła.
– Zrozum Kasiu…
– Nie mów do mnie „Kasiu”!
– Przepraszam Katarzyno, zapomniałam się – mówię. – Zrozum, mamusia mnie zabije, jak zaraz się nie zjawię. Ją bolą żylaki i nie może za daleko chodzić, a te sklepy na osiedlu są tak daleko.
I do tego Zenuś. Ze strony dziewczynek w ogóle nie można liczyć na pomoc, one są jeszcze takie głupie.
– To co zrobimy? – pyta Kasia.
– Nie wiem.
Tak bym chciała iść do Kasi, ale naprawdę dzisiaj nie mogę. Dobrze chociaż, że mamusia nie popatrzyła na plan lekcji innych dni tygodnia… to wezmę i podopisuję codziennie po jednej, lub po dwie lekcje. Jedzie autobus. Jest coraz bliżej, to ósemka. Wstaję z ławki.
– Muszę jechać.
– To sobie jedź – mówi Kasia.
– Naprawdę muszę. – Autobus staje, otwierają się drzwi. – To cześć, do jutra! – wołam i wskakuję do środka. Pełno ludzi.
Ruszamy. Wyciągam bilet, przepycham się do kasownika. Nie mogłam zostać z Kasią, to nie moja wina. I tak spędziłyśmy ze sobą dużo czasu. No bo na lekcjach i przerwach bez przerwy razem. Dzisiaj Kasia z nikim się nie pokłóciła, została do ostatniego dzwonka. Było cudownie. Ziębiński chodził ze spuchniętym nosem, ale nie czepiał się ani Kasi, ani mnie. Ewa Bogdaj znów była inaczej ubrana. Miała na sobie ciemnozieloną sukienkę ze sprzączkami, bardzo piękną. A Kasia ubrana tak samo jak wczoraj i przedwczoraj. Pani wychowawczyni nie miała dziś z nami lekcji, ale spotkałyśmy ją na korytarzu. Uśmiechnęła się do Kasi i nawet okiem do niej mrugnęła, a Kasia jej odmrugnęła.
Przystanek. Wysiada jakiś pan z dzieckiem. Staję na jego miejscu przy oknie. Patrzę na ulicę i na ludzi, jak sobie chodzą. Już trochę przyzwyczaiłam się do ludzi, że tak ich wszędzie dużo. I do autobusu numer osiem też. Mam z domu do szkoły dwanaście przystanków. To z powrotem chyba tyle samo, muszę policzyć. Zaraz będzie drugi.
Nagle ktoś zasłania mi rękoma oczy.
Odwracam się przestraszona, a to Kasia stoi przede mną. Jak to się mogło stać, że tu jedzie?
– To ty? – mówię. Kasia śmieje się.
– Wsiadłam przodem. Pomyślałam, że przecież możemy te zakupy zrobić razem. Cieszysz się?
– Tak – mówię – bardzo.
– Zaprosisz mnie do domu?
– No pewno, wszystkich zobaczysz.
– No widzisz, jakie byłyśmy głupie, że od razu na to nie wpadłyśmy – mówi Kasia.
Jedziemy sobie, trzymamy się za ręce i patrzymy za szybę, na uciekające ulice. Właściwie to już na przystanku myślałam, że Kasia dzisiaj mogłaby przyjść do mnie. Nic jej o tym nie powiedziałam, bo trochę… bałam się. Tego, co mamusia powie na Kasię i jej ubiór. No i wiadomo, jaka jest Kasia. Mamusia powie jej coś głupiego, to Kasia może nakrzyczeć nawet na moją mamusię. Ale trudno, niech będzie, co ma być. Bardzo się cieszę, że Kasia nareszcie zobaczy dziewczynki i Tadzia i Zenusia. No i mamusię. Nie zdziwi się, że taka tłusta, bo już jej opowiedziałam, że jest bardzo tłuściutka.
– Panienki pozwolą bilety do kontroli – mówi ktoś. Odwracamy się od okna, a to pan w czapce, wysoki i stary, z dużym nosem. Jejku, gdzie ja włożyłam bilet, może zgubiłam? Jest, w kieszonce bluzki. Daję bilet, pan przedziera go i teraz spogląda na Kasię. Ale Kasia patrzy za okno. Pan dotyka jej ramienia.
– A panienka?
Kasia odwraca się, rozgląda, wspina się na palce. Pokazuje ręką jakiegoś pana, który stoi daleko od nas, przy wyjściu.
– Ten w kratę – mówi. – To mój tatuś. On ma mój bilet.
Pan kontroler przeciska się do tego pana w marynarce w kratkę, a Kasia do mnie szeptem:
– Masz jakiś bilet?
O Boże, ona nie ma biletu. Otwieram teczkę i trzęsącymi się rękoma szukam biletu dla niej.
– Szybciej – szepcze Kasia. Przypominam sobie, są w książce, za plastikową okładką. Wyciągam jeden, podaję Kasi. Ona wkłada go do kasownika, dziurkuje cichutko. I chowa go do kieszeni bluzki.
W chwilę potem pan kontroler jest z powrotem przy nas. Zły.
– Nieładnie, panienko – mówi do Kasi. – Legitymację poproszę.
– A to dlaczego? – pyta Kasia, zdziwiona.
– Bo będzie wypisywana kara – mówi pan kontroler, otwierając bloczek. – Tamten obywatel nie posiada córki.
– Tato! – woła Kasia. Wszyscy patrzą na nas, tamten pan w kraciastej marynarce też na nas patrzy. A Kasia: – Oj, tatusiu, tatusiu, ładnie to tak? Do własnej córki się nie przyznawać?!
Kasia grozi panu palcem, ale tak żartobliwie. Pan robi zdziwioną minę. Kasia mówi głośno, na cały autobus:
– Na pewno mu wstyd, że taki stary, że ma taką dużą córkę! Ludzie wokół nas śmieją się, tylko pan kontroler ciągle zły. Tamten pan chyba się wreszcie kapnął, bo mówi:
– Ja nie kobitka, lat ukrywać nie muszę. Co to, pożartować sobie nie można?
– No widzi pan – mówi Kasia do pana kontrolera i podaje mu swój bilet.
– A mówiłaś, że to twój tatuś ma twój bilet.
– Coś mi się pokręciło – odpowiada Kasia. Pan przedziera jej bilet i… spogląda podejrzliwie na mnie.
– Pokaż bilet – mówi.
– Ja już pokazywałam.
– Pokaż, pokaż.
No to mu daję ten bilet. Sprawdza go uważnie, oddaje mi i odchodzi. Aż wzdycham, że tak się wszystko udało. Ach, jaka ta Kasia mądra. Ja bym tak nie umiała, chyba bym się popłakała. Dojeżdżamy do Piaskowej Góry. Stoimy przy drzwiach, bo zaraz przystanek. Z siedzenia przy oknie odzywa się ten pan w kraciastej marynarce:
– Cześć, córeczko!
Kasia odwraca się, przesyła mu całusa i mówi: – Do widzenia, tatusiu!
Wyskakujemy z autobusu.
– To naprawdę był twój tatuś? – pytam. Kasia wybucha śmiechem.
– Coś ty, mój papa nie chodzi w takich eleganckich marynareczkach! Dochodzimy do naszego bloku. Na trzepaku huśtają się z innymi dziewczynkami Zosia i Krysia.