– Zagram coś specjalnie dla ciebie – mówi Kasia. Wstaje. Podchodzi do podwyższenia, gdzie stoi fortepian. Siada na stołeczku, otwiera klapę. Spogląda na mnie z daleka, uśmiecha się i zaczyna grać. Bardzo cichutko, jakąś śliczną, smutną melodyjkę. Nie taką jak te, które gra na swoich syntezatorach, tylko taką normalną. Rozglądam się, nikt nie je, wszyscy zasłuchani. Pan Wojtek też słucha, stojąc przy szafce z naczyniami. Nawet pan kucharz w wielkiej, białej czapie wychylił się zza kotary i słucha.
A ta melodia, którą Kasia gra, czym jest smutniejsza, tym śliczniejsza. Wkręca mi się w samo serce, aż boli. I nagle przypomina mi się moja świętej pamięci babcia.
Bardzo ją kochałam. Gdy urodziły się dziewczynki, byłam z nią przez cały rok. Wtedy mieszkaliśmy jeszcze w Książu Wielkim pod Krakowem, u cioci Jasi, siostry taty, dopiero potem mamusia strasznie się z nią pokłóciła i wyjechaliśmy do Jawiszowa.
A babcia miała małą chatkę pod lasem, trzy kilometry od domu cioci. W chatce była tylko jedna malutka izba. Babcia też była malutka. Chodziła zgięta wpół, nie mogła się wyprostować. Była bardzo dobra. Zawsze rano pomagałam jej ubierać pończochy i czesałam jej włosy. Były siwe i długie do kolan. I nosiłam wodę ze strumienia w wiaderkach na waserwadze.
To był najpiękniejszy rok w moim życiu. Wieczorami siedziałyśmy w chatce, w piecu palił się ogień, a babcia opowiadała różne ciekawe historie ze swojego życia. Najbardziej lubiłam słuchać o dziadku, który latał balonem i był nawet w Brazylii. Był bardzo wysoki, miał ponad dwa metry wzrostu i nikogo się nie bał. Gdy babcia za niego wyszła, on miał już pięćdziesiąt lat, ale był chłopem na schwał. Wkrótce po ślubie z babcią wyjechał do Brazylii i babcia miała do niego pojechać, ale na razie nie było do czego jechać, i dopiero po dziesięciu latach dziadek się wzbogacił, wybudował piękny dom i przyjechał do Polski zabrać babcię. Nie zdążyli wyjechać, bo właśnie wybuchła wojna z Hitlerem. A pod koniec wojny zabili dziadka. Akurat miał się narodzić mój tata, gdy przyjechało dwóch Niemców na rowerach. Dziadek był w partyzantce, ale jak raz odwiedził babcię i spał na łóżku, bo szedł lasem całą noc. Jeden Niemiec stanął przy oknie, a drugi w drzwiach i powiedział do dziadka po niemiecku: – Ręce do góry! – Dziadek się obudził, wstał, podniósł ręce i wyszedł z domu. Aż nagle jak nie złapie Niemca za gardło i łup nim o ścianę. Zdusił go na śmierć. Drugiego nie zdążył, bo drugi Niemiec strzelił i zabił dziadka. Czemu nie zabił babci? Nie wiadomo. Może się ulitował, bo babcia miała w brzuszku mojego tatę, a ciocia Jasia i ciocia Pola były malutkie i strasznie płakały.
Gdyby dziadek przyjechał po babcię trochę wcześniej, to żyłby jeszcze długo, długo, ale w Brazylii, i w Brazylii urodziłby się mój tata, no i ja też urodziłabym się w Brazylii. I wszyscy bylibyśmy Brazylijczykami. I Tadziu, i dziewczynki, i Zenuś.
Zaraz, ale przecież wtedy tata nie spotkałby mamusi, bo przecież on byłby w Brazylii a mamusia w Polsce, więc chyba miałabym inną mamusię, mamusię z Brazylii… Albo nie znałabym taty, boby mnie mamusia urodziła w Polsce, polska mamusia, czyli moja prawdziwa mamusia. Ale wtedy miałabym innego tatę.
A może w ogóle bym się nie urodziła, gdyby Niemiec nie zabił dziadka? By się urodziła jakaś inna dziewczynka zamiast mnie.
A ja?
Gdzie bym wtedy była?
Pamiętam straszną burzę, wszędzie było Jasno od błyskawic, a myśmy z babcią klęczały w środku nocy i modliły się do Pana Boga, żeby oszczędził naszą chatkę. I oszczędził, i nastał słoneczny poranek.
W sadzie, na ziemi, leżało pełno gruszek, co je wicher postrącał z drzew. Leżały jedna obok drugiej, aż pomyślałam, że cała nasza ziemia zrobiona jest z gruszek, soczystych i pachnących. A potem babcia umarła i leżała w trumnie. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam ją wyprostowaną.
Minęły cztery lata, a ja ciągle ją pamiętam, i pamiętam smak i zapach gruszek, leżących w sadzie po burzy.
Kasia gra bez przerwy tę samą melodię. Wydaje się, że już, już ucichnie, gdy znów dźwięczy głośno i jakby na nowo. Może to jest ta melodia, która nie ma początku ani końca, i ciągle gra, i choć nikt jej nie gra, to ona gra się sama i nikt jej nie słyszy, tylko Kasia.
Dziadek był wysoki, a wszystkie jego dzieci, czyli tata i ciocie, tacy maluteńcy. I tylko ja z całej rodziny jestem wysoka. Może wdałam się w dziadka. Może też kiedyś polecę balonem aż do Brazylii?
Kasia gra coraz ciszej i ciszej, już nic nie słychać, już nie gra.
Z trzaskiem zamyka klapę.
Wszyscy w restauracji zaczynają klaskać. Kasia wraca do naszego stołu, a ja jestem bardzo dumna z tego, że jestem przyjaciółką i przybraną siostrzyczką tak wybitnej artystki.
– Podobało ci się? – pyta Kasia.
– Bardzo.
– To była „Noc na Łysej Górze” – mówi i wypija duszkiem ze swojego pucharu różowy napój z roztopionych lodów.
Farbuję na czarno rajstopy. Okazało się, że mamusia miała czarną farbę, i zgodziła się, żebym sobie farbowała i jeszcze dała mi do farbowania rajtuzki Zosi i Krysi, dwie zniszczone pary. Kasia bardzo się spodobała mamusi, bo taka śmiała i umie porozmawiać. Nie to, co ja. Tylko się mamusia dziwiła, czemu Kasia tak głupio się ubiera, jak jakaś cyganicha, ale jeszcze bardziej się zdziwiła, gdy jej powiedziałam, że Kasia chodzi tak ubrana do szkoły. Powiedziałam, że jest córką pani doktor, że jest bardzo bogata i że ten jej strój to najnowsza paryska moda. Do kuchni wpada Tadziu.
– Co gotujesz?
– Czarną zupę – mówię i wyciągam chochlą ociekające na czarno rajstopy. Pokazuję mu. A Zosia, która siedzi i wyżera ze słoika kiszoną kapustę, mówi:
– Marysia gotuje zupę rajtuzową.
– Farbuję rajstopy na czarno – wyjaśniam.
– Po co? – dziwi się Tadziu. – Na pogrzeb się wybierasz?
– Wypluj to, głupi – mówię. – Będą się mniej brudzić.
– Daj pomieszać – prosi.
– Masz, tylko ostrożnie.
Daję mu chochlę. Miesza. Udaje, że próbuje czarnej wody.
– Dobra zupa – mówi – tylko pieprzu za mało. – I majonezu – dodaje Zosia.
– Co ty – mówię. – Majonezu do zupy się nie dodaje.
– A jakby tak kluski w tym ugotować? – proponuje Tadziu. – By czarne kluchy były.
– Ciekawa jestem, kto by je jadł – mówię.
– Ja bym jadł – mówi Tadziu.
– No, akurat.
– A właśnie, że bym jadł. Słoik kleju raz zjadłem, to co to dla mnie czarne kluchy.
– On raz pół glizdy zjadł – mówi Zosia. – Bo myśmy z Krysią miały pięćdziesiąt złotych na cukierki, a on powiedział, że jak mu zapłacimy, to zje glizdę. No to myśmy się zgodziły, ale on zjadł tylko pół. A zabrał nam całe pięćdziesiąt złotych.
– Bo druga połowa mi upadła i w kurzu się wypaciała – odpowiada Tadziu. – To co, z kurzem miałem jeść?
– Fuj – mówię – nie wolno jeść takich świństw.
– To dla mnie pecha – mówi Tadziu. – Ja to bym nawet węża zjadł, ale bym musiał być głodny i za tysiąc złotych, ani złotówki mniej.
– A żabę byś zjadł? – pyta Zosia.
– Za trzysta złotych. A ropuchę za trzysta pięćdziesiąt.
– A krokodyla?
– Krokodyla też, ale za dolary. No i nie od razu, przez tydzień bym jadł.
– A my żeśmy jadły dzisiaj ciastka z kremem i rurki – chwali się Zosia.
– Co do ciastka – mówi Tadziu – to bym zrobił wyjątek i zjadł za darmo.
Do kuchni przylatuje Krysia. – Dobranocka! – woła i ucieka. I już dzieci w kuchni nie ma. Jak dobrze samej z własnymi tylko myślami zostać.
Najważniejsze, że mamusia nic nie miała do Kasi.
A i Kasi spodobała się moja mamusia. Powiedziała o niej, że jest bardzo dumna, jak najprawdziwsza królowa ogniska domowego. Ja to nigdy bym nie pomyślała o mamusi, że jest królową. A to przecież prawda. Rzeczywiście jest bardzo dumna, nikomu nie da sobie w kaszę dmuchać. Nawet tata jej się boi.
Tylko jak popije, to jest trochę bardziej odważny. Gdy jest pijany, mamusia się z nim nie kłóci, co to, to nie. Po prostu nie odzywa się do niego. Ani słówkiem. Jakby go w ogóle nie widziała, jakby pijany tata był powietrzem. Raz tata miał do niej o coś pretensję i krzyczał, a mamusia mówi do mnie tak: – Marysiu, zamknij okno, bo jakaś mucha tu wpadła i brzęczy mi nad uchem. – To tata wziął się zdenerwował i poszedł spać. I tak strasznie chrapał, że nie można było oglądać telewizora, bo tata zagłuszał.
Zresztą tata to albo śpi, albo go nie ma w domu, bo ciągle pracuje. Mamusia mówi, że jakby nie pił, to byśmy byli milionerami i samochodem byśmy jeździli. Tata, jak popije, to zawsze na drugi dzień obiecuje mamusi, że to ostatni raz, ale potem koleżki znów go namówią na jednego, a tata ma słabą wolę i zawsze da się namówić.
A za to mamusia pali papierosy i też nie może rzucić nałogu. Nigdy nie paliła, ale raz poszła do doktora, bo ją coś w piersiach bolało, i okazało się, że ma bardzo chore serce. Doktor wysłał ją na miesiąc do sanatorium górniczego, bo tata już wtedy pracował w kopalni.
Tam mamusia poznała koleżanki, które paliły i ją też nauczyły palić. Gdy przyjechała do domu po leczeniu, to już paliła nałogowo.
Na początku paliła po kryjomu, jak nikogo w domu nie było, ale później okazało się, że wszyscy wiedzą, że pali. I tylko mamusia nie wiedziała, że my wiemy. Teraz zawsze musi mieć pod ręką paczkę Popularnych, a czasem to i paczka dla niej za mało na dzień. A to przecież jej bardzo szkodzi na serce, i na żylaki. Kiedyś to nawet rozmawiałam z nią o tym, prosiłam, żeby nie paliła, bo się bardzo 0 nią martwię. Mamusia odpowiedziała, że sama o tym wie, że źle robi, ale co ma zrobić, jak papierosy już ją wciągnęły i jak nie pali, to jej się w ogóle żyć nie chce.