Katarzyna namawia mnie, żebym pojechała razem z nią, chce zapłacić za mój bilet, ale chyba mamusia mnie nie puści. To raz. A dwa to to, że po co tatusiowi Katarzyny jakaś obca dziewczynka w domu. Mama Katarzyny też nie chce, żeby ona jechała do tatusia, bo boi się, że już do niej stamtąd nie wróci, ale wybór należy do Katarzyny i jak zechce wyjechać, mamusia się nie sprzeciwi. Na szczęście dla mnie i dla pani Karoliny, Katarzyna trochę się waha, czy jechać w tym roku, czy dopiero za rok. Bo ona nie chce jechać z pustymi rękoma. Chce zawieźć tatusiowi prawdziwą płytę ze swoją muzyką, ze swoją wielką kompozycją. Wszystko dlatego, że kiedyś pochwaliła się przez telefon, że właśnie skończyła tę swoją kompozycję i że mają jej wydać płytę, i nawet kawałek zagrała mu do słuchawki. Wtedy była pewna, że uda się jej to skomponować na dniach, bo już miała śliczny początek… Okazało się jednak, że to był tylko początek i nic więcej. Więc chyba pojedzie do Afryki dopiero za rok, bo jeśli nawet już wkrótce skomponuje swój piękny utwór, to i tak trzeba będzie długo poczekać na wydanie płyty. Więc może dlatego tak się denerwuje, gdy jej nie wychodzi komponowanie, bo przecież ta kompozycja stoi między nią a jej tatusiem. Są dni, w których jest całkiem załamana. Muszę ją wtedy pocieszać i przytulać. Puszcza płyty z różnymi utworami słynnych kompozytorów i mówi, że to przecież takie proste, ale tylko dlatego proste, bo już zostało skomponowane. A znów innym razem mówi, że ma to gdzieś. Muzykę, tatusia, mamusię i cały świat. Robi się bardzo wesoła i wszystko ją śmieszy, ale ja już wiem, że to taka fałszywa wesołość, która skończy się płaczem. Wtedy płaczę razem z nią. Raz to nawet zostałam z nią na całą noc. Ja nie chciałam, ale Katarzyna dała mi na taksówkę tam i z powrotem, więc pojechałam do domu i nakłamałam, że muszę zostać z Kasią na noc, bo ma atak kamicy, a jej mamusia ma dyżur na pogotowiu i jakby co, to będę do niej dzwoniła. Moja mamusia bardzo się zmartwiła i uwierzyła, i wróciłam taksówką, która cały czas czekała na mnie przed blokiem. Prawdą było tylko to, że pani Karolina miała nocny dyżur na pogotowiu i Katarzyna bała się zostać sama. To była dziwna noc.
Katarzyna mówi, że gdyby mnie przy niej nie było, toby tej nocy nie przeżyła i miałabym znajomy pogrzeb.
Po raz pierwszy zobaczyłam ją nie w tym samym co zawsze stroju cygańskim, ale w piżamie. Ja miałam na sobie taką samą, ale w innym kolorze. Jak przejrzałyśmy się w lustrze, to byłyśmy do siebie bardzo podobne, tylko że ona miała piżamkę czerwoną w żółte kwiatki, a ja niebieską w białe. Potem dała mi ją na zawsze i teraz co noc w niej śpię.
Uplotłyśmy sobie włosy w warkocze. Kasia miała długie i grube, a ja dwa śmieszne mysie ogonki. Dopiero teraz zobaczyłam, jaką Kasia ma szczuplutką buzię, bo zawsze to włosy ją przesłaniały. Kasia kąpała się pierwsza, ja po niej. Wzięłam szybciutko prysznic, ale nie wiedziałam, gdzie jest proszek do mycia wanny, więc wyleciałam z łazienki w ręczniku, żeby się zapytać.
Kasia właśnie ubierała piżamę w pokoju mamusi, w którym było zgaszone światło. Wchodzę i mówię: – Katarzyno… – A ona jak nie wrzaśnie: – Uciekaj mi stąd! – To przestraszyłam się i uciekłam do łazienki. Po chwili przyszła Kasia i przeprosiła mnie. Powiedziała, że krzyknęła dlatego, bo nie chciała, żebym ją zobaczyła nagą. Kiedyś, jak była mała, miała straszny wypadek samochodowy i całe ciało ma w bliznach po oparzeniach. Później położyliśmy się do łóżka i Kasia prosiła mnie, żebym ją głaskała i żebym jej coś opowiedziała. To głaskałam i opowiadałam, jak kiedyś pomalowałam na biało izbę babci w chatce pod lasem. Miałam wtedy dziesięć lat i postanowiłam zrobić babci niespodziankę, jak wróci z jagód. Malowałam wapnem pół dnia. Gdy skończyłam, byłam taka sama biała, jak ściany. Umyłam podłogi i czekałam, aż babcia wróci, a ponieważ długo nie wracała, to poszłam jej szukać. Chodziłam po lesie i wołałam: – Babciu, babciu! – Naraz patrzę, a naprzeciwko stoi strasznie brudna świnia. A koło niej maluteńkie świnki, też brudne. Podeszłam, żeby je pogłaskać, bo bardzo lubiłam głaskać małe świnki, ale one uciekły i duża też uciekła. Gdy wreszcie spotkałam babcię i opowiedziałam jej, kogo spotkałam, to okazało się, że to nie była brudna świnia, tylko locha dzika z małymi i mogła mnie zabić. A Kasia na to: – Chrum, chrum… – Co mówisz? – pytam.
– Bo opowiadałaś, że lubisz głaskać świnki – mówi Kasia, i znów: – Chrum chrum, chrum chrum…
To głaskałam ją i głaskałam, aż usnęła. Ja też jakoś usnęłam i nawet nie zgasiłam nocnej lampki. Nagle budzę się w środku nocy, bo ktoś strasznie krzyczy i mnie dusi. A to Kasia krzyczy.
Obejmuje mnie i ściska tak mocno, że aż mi żebra trzeszczą. To ja wrzeszczę:
– Kaśka, Kaśka!
Budzi się, cała mokra od potu i łez. Puszcza mnie, zaczyna szlochać.
– Kochanie, co ci jest? – pytam. Ona przytula się do mnie i prosi błagalnie:
– Ratuj mnie, ratuj mnie.
– Co mam zrobić?
– Ratuj mnie, ratuj mnie – powtarza bez przerwy i zaczyna się miotać w drgawkach po całym łóżku. Łapię ją za ręce i przyciskam. Choć strasznie mi się wyrywa, to ja jestem silniejsza. Nie wiem, skąd we mnie tyle siły.
– Kasiu! Kasiu, uspokój się! – krzyczę. Słabnie. Siedzę na niej okrakiem i trzymam jej ręce.
– Przeszło ci? – pytam. Ona leży pode mną, ma wybałuszone oczy i wpatruje się we mnie. Narasta w niej jakiś ohydny, zduszony pisk, jakby szczurzy. Czuję, jak w głowę wbijają mi się szpileczki strachu. Na jej twarzy pojawia się obrzydliwy grymas.
– Kaśka! – krzyczę w rozpaczy. Pode mną leży jakiś straszny, żywy trup. Staje się coraz silniejszy, już nie mogę jego rąk utrzymać.
To nie Kasia, to ktoś inny, ktoś z innego świata. To coś charcze i ślini się. Wpatrując się we mnie potwornym wzrokiem, piszczy cienko, przeraźliwie:
– Kurrrwo puszczaj!
Pomóż mi Boże. Dziadku, pomóż mi. Dziadku! Nagle wchodzi we mnie jakaś wielka siła.
– Nie puszczę – mówię i ściskam potworowi ręce w przegubach. Bo to nie moją Kasię trzymam, to na pewno ktoś inny, i choć nie wiem, skąd to wiem, ale wiem, że to Dżigi leży pode mną i wiem jeszcze to, że jak go puszczę, stanie się coś strasznego.
– Barbarzyńco jebana, święta suko, puszczaj!
On wyje, wijąc się pode mną jak wąż uchwycony w widły. Trzymam go i nie puszczę, bo jestem od niego silniejsza. Jestem silniejsza nawet od mojego dziadka, jest we mnie sto moich dziadków. Jestem tak silna, że mogłabym giąć nawet żelazne sztaby.
Dżigi pluje na mnie. Zbieram ślinę w ustach i częstuję go tym samym.
– Zabiję cię! – piszczy. Śmieję się mu w nos.
– Ha ha ha, zabij, proszę bardzo!
Wierzga nogami jak dziki koń, ale co to dla mnie dzikie konie, ujeżdżę ich cały tabun naraz. Zaczyna wyć, coraz głośniej coraz straszniej. Nie przejmuję się tym, bo wiem, że pokój jest wyciszony dźwiękoszczelnymi płytkami i nikt tego wycia, oprócz mnie nie usłyszy.
Już cisza, już nie ma potwora. Pode mną leży Kasia. Słabiutka i taka bladziutka. Puszczam jej ręce, kładę się obok niej. Przytulam ją do siebie i mówię pieszczotliwie:
– Już dobrze, kochanie moje, już wszystko dobrze.
Łka cichutko w moich ramionach, a ja czuję się tak, jakbym była mamusią i trzymała w objęciach swoją maleńką córeczkę, którą przebudził jakiś straszny sen.
Całuję sine obrączki, ślady moich palców na jej przegubach.
– Nie bój się moje maleństwo – szepczę do jej uszka. – Dżigi już poszedł, już go nie ma.
– Skąd wiesz, jak się nazywał?
– Bo wiem – mówię – bo kiedyś się z nim kłóciłaś. Kasia przytula się do mnie jeszcze mocniej.
Gdy się już wreszcie uspokoiła, poszłam do kuchni, zrobiłam dwie herbaty. Przyniosłam je, siedziałyśmy w łóżku i Kasia opowiadała mi o Dżigi. Zaczęło się to bardzo dawno temu, gdy Kasia była malutka. Jej mama jeździła po całym świecie, bo pracowała w Unesco, a Kasię wychowywała babcia, która prowadziła Izbę Adwokacką we Wrocławiu i była ciągle zajęta. Kasia była w domu całymi dniami sama, tylko ze starą służącą babci. Wtedy wymyśliła sobie takiego małego chłopczyka. Nazwała go Dżigi i bawiła się z nim, a jak coś spsociła, to zawsze zwalała na niego. Później poszła do szkoły i zapomniała o nim. Zaczęła też grać na fortepianie w szkole muzycznej i okazało się, że jest cudownym dzieckiem. Gdy miała dziewięć lat, skomponowała swój pierwszy utwór, wszyscy się nim zachwycali. Mijały lata. Kasia coraz lepiej grała, komponowała coraz to lepsze utwory. Aż postanowiła, że zostanie największym kompozytorem w całej historii muzyki. I właśnie wtedy zaczęły się kłopoty. Siadała do fortepianu i czuła się pusta, nic jej nie przychodziło do głowy. Trwało to tygodniami i miesiącami. Zbrzydziła się fortepianem i muzyką, rzuciła szkołę muzyczną, była strasznie załamana. Któregoś dnia, to było gdzieś tak dwa lata temu, miała sen. Przyśnił się jej śmieszny, bardzo brzydki chłopak o wielkich uszach. Powiedział, że ma na imię Dżigi i że to on był autorem wszystkich jej kompozycji i, jeśli ona chce, by komponował dla niej dalej, to musi wystarać się dla niego o sprzęt elektroniczny, bo fortepian to mu się dawno znudził. Kasia wyśmiała go w tym śnie i wygoniła za drzwi, ale, gdy obudziła się rano, napisała do tatusia długi list i już wkrótce dostała nowiutki syntezator i pieniądze na resztę potrzebnego sprzętu.
I znów zaczęła komponować, i wychodziło jej to coraz lepiej. Ale też coraz częściej miała wrażenie, że nie jest sama w swoim ciele, że ktoś w niej siedzi i pomaga jej grać. Wtedy zrozumiała, że to Dżigi daje znać o sobie. Na początku był miły i bardzo go lubiła. Toczyła z nim w wyobraźni długie dyskusje o muzyce i o życiu, a także, dzięki niemu, potrafiła nawet przenikać cudze myśli. Nagle zaczął żądać od niej różnych dziwnych rzeczy. Pewnego razu rozkazał jej, że musi od tej chwili ubierać się jak Cyganka. A ona zawsze chodziła ubrana sportowo, w bawełnianych koszulkach i w dżinsach, i najbardziej ze wszystkiego brzydziła się Cygankami i ich kolorowymi szmatami. Więc nie posłuchała tego rozkazu, ale też natychmiast, od tego dnia, przestała mieć pomysły muzyczne. Siadała do syntezatora i grała jakieś swoje stare kawałki. No to poszła w końcu do krawcowej, zamówiła w miarę gustowny strój w stylu cygańskim, ubrała się tak, siadła do syntezatora… i nic. Usłyszała tylko chichot Dżigiego i jego słowa: „nie ma Cyganki, nie ma muzyki, jest Cyganka, jest muzyka”. Wtedy zrozumiała, że nie można go oszukać. Pojechała ze znajomym mamusi do taboru cygańskiego i kupiła od Cyganek całą kupę szmat z jedwabiu i kretonu w najohydniejsze wzorki na świecie. W domu je wyprała, obwiesiła się nimi jak choinka i w ciągu godziny skomponowała swoją najpiękniejszą suitę, którą Dżigi nazwał „Cygańską księżniczką”. Oznajmił jej także, że musi chodzić tak ubrana do końca życia. Miała z tym okropne kłopoty w szkole i w domu z mamą, ale zagroziła, że w ogóle przestanie chodzić do szkoły, i odczepili się, a nawet przyzwyczaili się. Szafa aż pęka od różnych fantastycznych rzeczy do ubrania, tatuś ciągle przysyła nowe, a Kasia musi chodzić w tych plączących się między nogami udrapowanych firankach i nic nie może na to poradzić, bo jeśli choć raz ubierze się w coś innego, to Dżigi schowa na zawsze klucz od Krainy Muzyki.