– O Boże – mówię.
– No więc Mateusz uważał, że nie ma w ogóle normalnych ludzi, że ci normalni to wariaci, którzy bardzo dobrze udają normalnych. A wariatami ludzie nazywają tych, którzy nie umieją udawać, albo nie mają sił udawać, a także tych, którym nie zależy, żeby coś udawać.
– Czemu on to sobie zrobił? – pytam.
– Mateusz?
– Yhm.
– Bo mu struna w gitarze pękła i nie chciało mu się zakładać nowej. A tak naprawdę to on uważał, że wszystko jest chorobą. A już najgorszą z chorób jest życie. I żeby wyzdrowieć, to trzeba umrzeć. Miał dosyć tego szpitala, chciał być szybko zdrowy. I dobrze zrobił. Nie czujesz, jak umierasz z dnia na dzień?
– Nie – mówię – nigdy tak nie myślałam. Ale to prawda, każdy musi umrzeć, tylko że nie trzeba o tym myśleć.
– A o czym trzeba? – pyta Kasia. W tym momencie podlatuje do nas jakiś mały chłopiec, cały zdyszany, i pyta:
– Która godzina?
– Pękła sprężyna – odpowiada Kasia.
– Dziękuję – mówi chłopiec i odbiega od nas. Biedaczek. Tak się spieszył, że nawet nie usłyszał odpowiedzi. Śmiejemy się z niego, patrzę na zegarek, a tu już za piętnaście piąta. O Jezu, jak to dobrze, że mi Bóg zesłał tego chłopczyka.
– Chodź szybko do domu – mówię do Kasi – muszę się przebrać!
– Co się stało?
– Jak to co? Lekcja religii!
I puszczam się biegiem w stronę rynku. Kasia biegnie za mną i woła:
– Tak nie możesz iść?!
– Coś ty!
Oczywiście nie chciała mi otworzyć szafy, w której było moje ubranie. Dała mi kluczyk dopiero wtedy, jak jej obiecałam, że będę się przebierać za Cygankę codziennie po szkole i że będę zawsze tak ubrana u niej w domu. Obietnicy dotrzymałam i od wielu dni, jak tylko przyjdę do Kasi, to zrzucam swoje normalne ciuchy i staję się Cyganką. Lubię siebie w tym stroju. Jest śliczny i sto razy wygodniejszy od normalnego. Ten Dżigi miał jednak świetny pomysł. Nie rozumiem, dlaczego Kasi tak się to nie podobało. Bo jeśli chodzi o mnie, to żeby nie moja mamusia, ludzie i szkoła, to mogłabym tak chodzić do końca życia i to z pocałowaniem ręki. A gdybym jeszcze do tego miała przekłute uszy i mogła nosić złote kolczyki, to byłoby już całkiem cudownie. A wtedy zdążyłam do kościoła w ostatniej chwili. Siedziałam w ławce, słuchałam pani katechetki, która akurat przepytywała z życia Jezusa i dwója leciała za dwóją, ale ja, zamiast się skupić na temacie, myślałam o Katarzynie. Ciągle o niej myślę. O niej i o Dżigi.
Teraz też.
Czemu tak jest, że choć jestem taka głupia i mam tylko trzy sukienki, to jestem zadowolona i szczęśliwa z tego, że żyję na świecie. A jak świeci słoneczko, to jest mi jeszcze cudniej.
A Katarzyna jest taka mądra i taka bogata, może mieć wszystko, co zechce, a jednak ciągle jest niezadowolona. Ciągle myśli o takich różnych niepotrzebnych rzeczach. Mnie takie myśli jakoś nie przychodzą do głowy. Nikomu nie przychodzą, tylko jej.
Jak o czymś, na przykład, rozmawiamy i ja mówię, że coś mi się bardzo podoba, to ona zaraz mówi o tym, co jej się w tym nie podoba. – To nie podobało ci się? – pytam, a ona: – Nie, dlaczego, bardzo mi się podobało. – To jak to z nią jest? Albo coś się komuś podoba, albo nie podoba. A jej jednocześnie: i podoba się, i nie podoba.
Albo, na przykład, z kościołem…
Katarzyna w ogóle nie chodzi do kościoła. Jak się o tym dowiedziałam, to aż się zlękłam, że może ona jest kocia wiara, z tych, co chodzą po domach i prześladują ludzi końcem świata, a mamusia zawsze ich goni. Ale nie, okazało się, że nie jest. To pomyślałam jeszcze gorzej, że może jest ateistką albo satanistką, z tych, co groby na cmentarzach wywracają. Ale okazało się, że też nie.
Bo ona wierzy w Boga, ale uważa, że nawet w ubikacji jest Go więcej, niż w kościele. A potem zaczęła wygadywać jeszcze straszniejsze rzeczy. Starałam się nie słuchać, bo musiałabym się potem długo spowiadać z tego, że słuchałam. Starałam się nie słuchać, modliłam się w myślach, ale słyszałam.
Tak bluźniła, że aż bałam się, że zaraz uderzy w nią piorun i ją zabije, a mnie razem z nią. Ale nie uderzył, dzięki Bogu. I jeszcze na mnie nakrzyczała, bo zasłoniłam sobie rękoma uszy, żeby nie słyszeć. Wyzwała mnie wtedy od głupiej owcy. Trochę się spłakałam i powiedziałam, że wcale się nie gniewam za to, że nazwała mnie owcą, bo przecież wszyscy ludzie na ziemi są owieczkami Pana Boga, a Pan Bóg jest pasterzem naszym i nas pasie.
A Kaśka na to, że owszem, pasie nas, na wełnę, skórę i mięso. No to wzięłam i uciekłam od niej, bo już nie mogłam wytrzymać. Na drugi dzień spotkałyśmy się w szkole i znów było między nami dobrze, jakby nigdy nic. Ale już Kasia ze mną więcej nie rozmawiała na ten temat.
Wiem, że ona mną pogardza za to, że chodzę na religię. Bardzo mi smutno, że tak jest, bo chciałabym, żeby mnie lubiła za wszystko co robię, ale cóż, i tak dobrze, że mnie lubi za cokolwiek.
Dlaczego ona o wszystkim myśli inaczej, niż wszyscy? Przecież wszyscy chodzą do kościoła. Mamusia mówi, że nawet partyjni chodzą, chociaż oficjalnie to niby nie wierzą. I żeby chociaż Katarzyna nie wierzyła w Boga… to może potrafiłabym ją zrozumieć, ale przecież wierzy, a raz tak pięknie o Nim mówiła, dużo ładniej niż ksiądz.
Ona też kocha Boga. No to jak to jest?
Wtedy, gdy mówiła o Bogu, to aż miałam łzy w oczach i ona też. I nagle zaczęła bluźnić, że Pan Bóg jest we mnie, że ja jestem Bogiem. A ja przecież jestem zwykłym człowiekiem. Pan Bóg jest nad nami i nami rządzi, i byłoby na świecie dobrze i cudownie, gdyby mu diabeł nie przeszkadzał. To jak ja, Marysia Kawczak, mogę być Bogiem? Jestem głupia. i niczym nie rządzę. Poza tym Pan Bóg to pan, a ja jestem dziewczynka. I ciągle grzeszę, i muszę się potem spowiadać. Powinnam na spowiedzi powiedzieć też o tym, że słuchałam bluźnierstw, które mówiła Kasia, ale boję się, że jakbym powtórzyła to wszystko, to ksiądz chyba by mnie zabił i wyrzucił z kościoła na zbity pysk. Albo by się zapytał, kto mówił te bluźnierstwa, i ja musiałabym mu powiedzieć, że to Kasia, a wtedy on mógłby jej zaszkodzić.
Ale może by nie zaszkodził? Może by ją wezwał do siebie i przekonał, że nie wolno tak mówić, bo może człowieka spotkać kara Boska. Ja to jestem głupia, nie umiem jej przekonać.
Martwię się o nią. Tak bym chciała spotkać się z nią po śmierci w Niebie, albo przynajmniej w czyśćcu. O, żeby dziadek żył… Babcia mówiła, że on się kolegował z księdzem proboszczem i nawet sobie razem popijali. Tobym powiedziała o Kasi dziadkowi, a dziadek by wziął i poradził się swojego kolegi, księdza proboszcza. Niestety, dziadek nie żyje już od czterdziestu kilku lat. Szkoda, że nie może nas zobaczyć. Ani mnie, ani Tadzika, ani Zosi i Krysi. I Zenusia. On nawet naszego taty nie widział, bo jak go Niemcy zabili, to nasz tata był jeszcze w brzuszku u babci.
Ale może siedzi w niebie i patrzy na nas z góry przez cały czas i cieszy się, jak jesteśmy dobrzy…
Dziadku, powiedz mi, jak mam pomóc Kasi.
A może to Dżigi każe jej tak bluźnić? Tak, to na pewno on. Na pewno ją szantażuje, że jak nie zabluźni, to on nie otworzy jej drzwi do Krainy Muzyki. Ja tam na Kasi miejscu wygoniłabym go razem z jego kluczem i muzyką.
Ale przecież Kasia nie mogłaby żyć bez muzyki, ona żyje tylko dla muzyki. Rozumiem ją. Moja mamusia też zawsze mówi, że żyje tylko dla nas. Żeby nas odchować i wyprowadzić na ludzi. Jakby jej ktoś nas zabrał, to co ona by zrobiła?
Nie miałaby po co żyć.
Raz, na lekcji chemii, przyszła mi do głowy pewna myśl.
– Wiesz co – mówię do Kasi – musimy mu wykraść ten klucz.
– Ale jak to zrobić? – pyta Kasia.
– Musimy się nad tym zastanowić.
Myślałyśmy o tym bardzo długo. Dużo nie wymyśliłyśmy. Gdyby Dżigi był prawdziwym chłopcem, sprawa byłaby prosta, bo Kasia mówi, że on się mnie bardzo boi, że przy mnie zachowuje się dużo grzeczniej. To złapałabym go za frak i zabrała ten klucz.
Więc pozostała nam tylko jedna możliwość. Kasia mówi, że on często jej się śni. To pomyślałam sobie, że gdyby i mnie się przyśnił, to napadłabym go w tym śnie i musiałby mi oddać ten klucz. Już ja bym go zmusiła. Kasia opowiedziała mi, jak dokładnie Dżigi wygląda, żebym go mogła poznać, kiedy mi się przyśni. Codziennie przed zaśnięciem myślałam: „Dżigi, masz mi się przyśnić, masz mi się przyśnić, masz mi się przyśnić… „
Ale jakoś jeszcze mi się nie przyśnił.
Choć raz to już myślałam, że mi się przyśnił, a może rzeczywiście się przyśnił, tylko że przegapiłam.
Było to tak:
Śpię, śpię, nagle budzę się i nie mogę otworzyć oczu. Chcę je otworzyć, ale powieki mam takie ciężkie, że co je podniosę do góry, to mi zaraz opadają. I cały świat tak mi mruga bez przerwy.
Wreszcie jakoś te oczy otwieram, a wszystko w pokoju stoi krzywo.
Patrzę, patrzę… i co widzę? A to, że nie wszystko jest krzywe, że to tylko ja wiszę w powietrzu ukośnie przechylona.
Słyszę, że ktoś stuka do okna. Próbuję się odwrócić, robię ruch, i nagle ulatuję do sufitu, jak kosmonauta w rakiecie. I nie mogę zapanować nad swoimi ruchami. Co ruszę lekko ręką albo nogą, to mnie zaraz obraca w jakąś niespodziewaną stronę.
Wreszcie udaje mi się spojrzeć w okno.
Tam ciemno, tylko jakąś rękę widać, co stuka w szybę.
Pomyślałam, że to pojawił się Dżigi i wzywa mnie na pojedynek. Aż mi się włosy zjeżyły ze strachu. Ale przełamałam się, odepchnęłam od żyrandola… I poleciałam w stronę okna, za którym czaił się Dżigi. Ale gdy już dolatywałam, to przestraszyłam się, że zaraz wybiję szybę i mamusia będzie na mnie krzyczeć. Szarpnęłam się do tyłu i obudziłam się jeszcze raz, tym razem już naprawdę.
Potem bardzo żałowałam i byłam na siebie wściekła, bo gdybym nie bała się o szybę, to bym spotkała Dżigiego, rozprawiła się z nim i zabrała mu klucz od muzyki. Kasia też bardzo żałowała, gdy jej opowiedziałam, co się zdarzyło.
No nic, pomyślałam sobie, może zastuka do mnie następnej nocy.