Niestety, następnej nocy śniły mi się słoneczniki. Niby normalne, ale wyższe od wieżowca, w którym mieszkamy. Wychyliłam się przez okno, zadarłam głowę do góry, a to nie słoneczniki, tylko słońca.
Pełno słońc. Tak się w nie zapatrzyłam, że zapomniałam o Dżigim.
Teraz zawsze, jak zasypiam, to mam nadzieję, że wreszcie przyśni mi się ten chłopak o stu dwudziestu ośmiu zębach i siedmiu palcach na każdej ręce. Jest chudy i ma wielką głowę, a uszy jeszcze większe. Kasia mówi, że samą twarz ma maleńką jak dziecko, tylko czaszkę ma ogromną i prawie łysą, choć ma dopiero piętnaście lat.
Łatwo mi go będzie rozpoznać.
Strasznie jestem ciekawa, jak w takiej małej buźce mieści się tyle zębów. Muszą być chyba bardzo malutkie i cienkie jak igiełki. Bo jego rękę to już widziałam, jak stukała w szybę, ale zapomniałam policzyć palców.
Ale na pewno było siedem.
Dzisiaj byłam z Katarzyną i jej mamusią na wycieczce w Sobótce. To takie małe, śliczne miasteczko u podnóża góry Ślęży. Jechałyśmy samochodem, mamusia Kasi prowadziła. Odwiedziłyśmy babcię Kasi. Ma dopiero sześćdziesiąt lat, jest bardzo wesoła i mieszka sama w pięknym, wielkim domu z ogrodem. Właśnie w tym domu urodziła się Kasia, a potem długo mieszkała tu z babcią. Mamusia zabrała ją do Wałbrzycha, jak miała dziesięć lat, ale w każdą niedzielę, lub co drugą, przyjeżdżają do babci w odwiedziny. I był tam też taki starszy pan, o którym z początku myślałam, że to dziadziuś Kasi, ale okazało się, że dziadek Kasi nie żyje od dawna, a ten pan to kolega babci. Był bardzo fajny. Miał białą koszulę z krótkimi rękawami, a pod szyją muszkę w grochy. Jedliśmy wszyscy obiad w ogródku pod drzewkiem i było dużo śmiechu i radości, bo wiał wiatr, a myśmy z Kasią nakrywały do stołu i ciągle uciekał nam obrus.
Jeżeli Kasia nie wyjedzie do tatusia w tym roku, a wszystko wskazuje na to, że wyjedzie dopiero za rok, to całe wakacje spędzi u babci i poprosiła mnie, żebym spędziła je razem z nią. Jej babcia i jej mama też mnie o to prosiły. Och, żeby się tylko moja mamusia zgodziła. Pani Karolina obiecała, że jakby co, to się za mną wstawi. Kasia przywiezie tu z Wałbrzycha bagażówką cały swój sprzęt i może jej się uda przez te dwa miesiące stworzyć swoją wielką kompozycję. Oczywiście pod warunkiem, że jej pomogę. A w czym ja mogę jej pomóc? Mogę tylko popilnować, żeby Dżigi za bardzo nie rozrabiał. No i będziemy chodziły na wycieczki, jeździły kąpać się nad zalew, będziemy się opalały w ogrodzie…
Będzie nam cudownie.
Po obiedzie poszłyśmy we dwie z Kasią na spacer. Miałyśmy zaraz wrócić, ale wróciłyśmy dopiero po czterech godzinach, bo Kasia chciała mi coś pokazać na zboczu Ślęży i trzeba było długo iść pod górę szlakiem turystycznym.
Najpierw była dosyć szeroka i całkiem wygodna ścieżka, ale potem zaczęły się kamienie i skałki. Kasia pięła się pod górę jak sarenka, ja nie byłam gorsza i wkrótce dotarłyśmy do takiego dziwnego miejsca, gdzie stały dwie wielkie, kamienne rzeźby sprzed ponad tysiąca lat. Było tu ciemno i chłodno, a rzeźby stały pod daszkiem i były otoczone siatką z drutu, ale z jednej strony drutu nie było i mogłyśmy usiąść i odpocząć na rzeźbie niedźwiedzia, który mi przypominał raczej wielką świnię.
Obok, na wyciągnięcie ręki, stał posąg bez głowy. Kasia powiedziała, że ten posąg nazywa się „panna z rybą”. Ta panna, chociaż bez głowy, była dwa razy większa od nas. Kasia czytała w książce, że podobno jej głowa znajduje się w muzeum we Wrocławiu, ale czy to na pewno ta głowa, to nie wiadomo, bo jest to głowa mężczyzny.
Kasia bardzo lubi tutaj przychodzić, bo w tym półmroku i chłodzie przychodzą jej najlepsze pomysły na muzykę. Dawniej nie było tej siatki i daszka, to było jeszcze przyjemniej i jeszcze dziwniej. Któregoś dnia to nawet tu zasnęła i przyśnił się jej najstraszniejszy sen w jej życiu. Śniło jej się to samo miejsce, tylko jakieś inne… Nie było tu rzeźby niedźwiedzia, stał sam posąg panny z rybą, ale jakby większy i bardziej kanciasty, nie taki wyślizgany i niewyraźny jak teraz. Nagle usłyszała przeraźliwy krzyk. Zlękła się, schowała się w krzakach. Już po chwili wokół posągu zaroiło się od strasznych, brodatych ludzi w skórzanych ubraniach nabijanych błyszczącymi ćwiekami, uzbrojonych w topory i łuki. Przyprowadzili ze sobą piękną, młodą dziewczynę. Była naga i związana sznurami. Dziewczyna krzyczała w niezrozumiałym języku, błagała o litość. Stanął nad nią wysoki starzec o rozwianych, siwych włosach. Uderzył ją maczugą w głowę. Dziewczyna upadła. Wtedy brodacze poćwiartowali toporami jej ciało, pozatykali krwawe szczątki na ostrza dzid i wznieśli je ku głowie posągu, krzycząc chórem: „Omni moa aaa! Omni moa aaa! Ooo aaa.” Osłupiała ze zgrozy Kasia zobaczyła twarz panny z rybą. Tę potworną twarz z wybałuszonymi, mieniącymi się blaskiem ślepiami, ze straszliwą paszczą pełną ostrych zębów. Schodzę z niedźwiedzia i odsuwam się od posągu panny z rybą.
– A ile w tej paszczy było zębów? – pytam. – Może sto dwadzieścia osiem?
– Przecież nie liczyłam – odpowiada Kasia. Spogląda na mnie ze zdziwieniem. – Myślisz, że to mógł być on?
– To na pewno jest on – mówię. Stoimy i patrzymy do góry, w miejsce, gdzie kiedyś była głowa posągu. Kasia bierze mnie za rękę.
– A pamiętasz, kiedy miałaś ten sen? – pytam.
– Już dawno. Dwa lata temu, a może trzy…
– Wszystko się zgadza – mówię. – Już wkrótce potem pojawił ci się w kolejnym śnie i kazał napisać do tatusia, żeby ci przysłał ten elektroniczny sprzęt.
– Ale to jest posąg panny z rybą – mówi Kasia.
– Taka z niej panna, jak ze mnie chłop – mówię. – Jestem pewna na sto procent, to Dżigi. Sama mi mówiłaś, że tu przychodzą ci najlepsze pomysły na muzykę. Pamiętasz, co pani na biologii mówiła o soliterze? Że wystarczy, jak mu głowa u kogoś pozostanie. To już reszta ciała odrasta mu raz dwa.
– I co z tego?
– A to – mówię, czując na plecach ciarki – że ta jego głowa wlazła wtedy w ciebie. To ciebie tamci brodacze złożyli mu w ofierze. Teraz jesteś jego żywicielem.
Kasia puszcza moją rękę i ucieka. Biegnę za nią. Ona przystaje pod drzewem i zaczyna wymiotować. Później odwraca się do mnie cała blada. Mówi z grymasem obrzydzenia:
– Jesteś świnia. Przez ciebie wyobraziłam sobie, że mam solitera i poczułam, jakby mi się ruszał w ustach.
– Przepraszam cię.
– Nic nie szkodzi, tylko obiadu żal. Ty naprawdę myślisz, że to jest Dżigi, czy tak się tylko wygłupiasz?
– Uwierz mi – mówię – to na pewno on. Teraz już wiemy, gdzie szukać klucza od Krainy Muzyki. Pójdę, poszukam, a ty tu czekaj i nie ruszaj się.
Zawracam w stronę posągu. Kasia biegnie za mną.
– Minka, nie szalej! Przecież ten klucz nie istnieje realnie. To coś jakby symbol.
– Niech ci będzie, że symbol, a ja i tak poszukam – mówię. – Ty lepiej tam nie podchodź, ja się go nie boję.
– A co, myślisz, że ja się boję? Jak już, to poszukajmy razem. Włazimy pod daszek i szukamy. Ja grzebię patykiem z jednej strony tej niby panny z rybą, Kasia z drugiej. Nagle, patrzę, coś tu się błyszczy.
– Jest! – wołam. Kasia jest już przy mnie. Wygrzebuję kapsel z napisem Coca – cola. Kasia wybucha śmiechem, ja zaraz po niej. Kasia podnosi kapsel i chowa go do kieszeni. Ja badam posąg kawałek po kawałku. Na kamiennej rybie dwie przecinające się ukośnie bruzdy.
– Tu coś wyryte – mówię – co to może znaczyć?
– To znak kultowy – mówi Kasia. – Oznacza słońce. Dla pogan słońce było największym bóstwem.
Dotykam końcami palców ukośnego krzyża. Zamykam oczy. Coś z niego wnika we mnie. Ciepło, światło… Słońce, widzę słońce. Omni moa aaa. Omni moa aaa. Ooo aaa.
– Co się stało? – pyta Kasia.
– Nic – mówię i otwieram oczy. Odsuwam się od posągu, wskakuję na grzbiet kamiennego niedźwiedzia. Wyciągam do góry ręce. Nie dosięgnę. Odbijam się nogami z całej siły, łapię się rękoma krawędzi kadłuba. Podciągam się do góry, opierając stopę na wypukłości ryby.
– Po co tam włazisz? – pyta Kasia.
Pnę się brodą ku uciętej szyi. Coś tu czerwonego na wierzchu… Obsuwa mi się stopa, puszczają palce. Lecę w tył i łup! Pęka granat złotych gwiazdek. Coś strasznie huknęło, jakby w głębi ziemi. Ach, to tylko moja głowa rąbnęła o kamień. Spomiędzy gwiazdek wyłania się twarz Kasi.
– Minka!
– Cicho, nic mi nie jest – mówię, trzymając się za głowę. Kasia pochyla się nade mną, odsuwa moją rękę, odgarnia mi włosy.
– Krwi nie widać – mówi. – Mogłaś się zabić. I po co tam właziłaś?
– Bo myślałam, że tam leży ten klucz – mówię i uśmiecham się. Wstaję, potrząsam głową. Jakoś mnie nie boli. Tylko szum okropny. Tak czuje się mrówka, gdy zabłądzi w pustej muszli. Wychodzimy wreszcie z lasu na szosę. Za szosą jest łąka opadająca w dół i widać domy miasteczka. Kasia idzie kilka kroków przede mną. Jest obrażona na mnie. Wszystko przez moją głupotę.
Gdy schodziłyśmy z góry, Kasia opowiadała mi o tajemnicach ludzkiego umysłu. Mówiła, że świadomość człowieka to jakby kierowca ciężarówki z ogromną przyczepą, który nie wie, co znajduje się w tej przyczepie, ale nie może się zatrzymać i zajrzeć pod plandekę, więc musi jeździć po różnych okropnych wertepach i odgadywać po zachowaniach ciężarówki rodzaj ładunku, jego ciężar, i tak dalej. Więc trzeba ryzykować, a jednocześnie być bardzo ostrożnym, bo przecież w każdej chwili grozi nam katastrofa. I mówiła, że to porównanie do kierowcy ciężarówki jest dlatego dobre, bo oddaje trud i niebezpieczeństwo poznawania siebie.
Wtedy ja powiedziałam, że po co tak się męczyć. Czy nie można po prostu sobie jechać i nie myśleć, co się wiezie? A Kasia na to, że proszę bardzo, że mogę sobie jechać drogą ubitą kołami innych ciężarówek, najlepiej autostradą, razem z milionami takich samych jak ja, ale że na tej drodze nigdy nie dowiem się, kim naprawdę jestem i zdechnę tak samo głupia, jak się urodziłam. Nakrzyczała na mnie i nie odzywa się od ponad pół godziny. Cóż ja na to poradzę, że jestem taka głupia, że jej nie rozumiem. Kasia przeczytała tyle mądrych książek i mamusię ma lekarkę i tatusia Francuza w Afryce. A ja co?… W lekturach nic o takich rzeczach nie pisało. Co prawda była w szkole w Krzeszowie biblioteka, ale skąd miałam wiedzieć, które książki czytać, a które nie. A wszystkich nie da rady przeczytać. Zresztą tej pani, co się opiekowała biblioteką, to prawie nigdy nie było. Raz pożyczyłam książkę, to mamusia na mnie nakrzyczała, że czytam bajki, zamiast się uczyć…