– Dawaj.
Podaję jej salaterkę i łyżeczkę. Nie wstaje, je na leżąco.
– Dobra?
– Może być.
To ja też zaczynam jeść. Bardzo dobra. Kasia odstawia na stolik pustą salaterkę i mówi:
– Doszłam do potwornego wniosku. Jestem zbyt inteligentna na to, żeby zostać wielkim kompozytorem.
– Dlaczego?
– Bo dlatego. Za dużo myślę, a za mało czuję. I nawet nie mam o tym z kim pogadać. Szkoda, że Mateusz nie żyje. Albo żebyś ty się choć trochę znała, ale ty ciągle sobie coś wyobrażasz. Łąki, kwiatki, aniołki i ptaszki…
– A ty sobie niczego nie wyobrażasz, jak grasz? – pytam.
– Jeszcze by tego brakowało! – oburza się Kasia. Bierze łyżeczkę, uderza nią w salaterkę. – Dźwięk to dźwięk. Mało ci?
Rzuca łyżeczką w kąt i zaczyna jęczeć. Często tak kaprysi. Leży, patrzy w sufit i jęczy. I tak dobrze, że dzisiaj nie rzuca się po tapczanie, ani nie tarza się po dywanie.
Nie odzywam się, siedzę cichutko. Najczęściej to jej kapryszenie kończy się tak, że przychodzi do mnie, przytula się i muszę ją głaskać.
– Nie mogę, nie mogę – mówi. – Nie mogę!… Minka, co ja mam zrobić, no powiedz, co ja mam zrobić?!
– Nie wiem.
– To pokrzycz trochę, co?
– Dobrze – mówię i zaczynam krzyczeć.
Krzyczę głośno, coraz głośniej. Mój krzyk też jej czasem pomaga.
Krzyczę, a ona patrzy na mnie. Już nie mam siły.
O, jaka miła cisza.
Kasia siada, podwijając nogi pod siebie. Chyba jej przeszło.
– Bo widzisz – mówi – treścią muzyki jest jej forma. Forma opowiada formę. I cześć, to wszystko. Kryształowa próżnia. Rozumiesz?
– To dlaczego – pytam – jak grasz, to niekiedy mi smutno, a innym razem wesoło?
– To sprawa percepcji. Impulsy dźwiękowe wpadają przez ucho do mózgu i zależnie od swoich właściwości pobudzają tam różne ośrodki. Proste?
Wzruszam ramionami.
– Jejku, jak ty dzisiaj ślicznie wyglądasz – mówi nagle Kasia.
– Naprawdę? – mówię i uśmiecham się.
– Naprawdę, to jak zezowata ropucha w sosie z rozgniecionych karaluchów.
– Wcale nie jestem zezowata. Kasia śmieje się.
– Pokazałam ci tylko działanie impulsów na korę mózgową – mówi. – Mówienie to takie naciskanie klawiszy, jak w muzyce. Co zdanie, to inny klawisz. Z tym, że droga impulsów słownych jest pośrednia, a więc trochę dłuższa. Słowo musi najpierw trafić do intelektu, a dopiero intelekt porusza tony uczuciowe. A muzyka obywa się bez pośredników.
Kasia ziewa.
– Czemu ja się nie urodziłam głucha – mówi żałośnie. Kładzie się na kanapie. – Chciałabym być głucha, ślepa, niema i sparaliżowana.
– Wypluj te słowa.
– Nie mam siły nawet splunąć. Chyba pójdę spać…
– To ja już pójdę do domu – mówię.
– Yhm – mruczy Kasia sennie.
– Ale nie skończyłam jeszcze odrabiać twoich lekcji. To nic, wezmę i przyniosę ci jutro do szkoły.
– Yhm… – Kasia zamyka oczy i przytula twarz do wałka kanapy.
Pakuję jej zeszyty do mojej teczki.
– Rozbierz się – mówię – nie śpij w ubraniu.
– Dobrze.
– To pa.
– A buzi? – mówi Kasia. Podchodzę, całuję ją na dobranoc. Przebieram się w swoje rzeczy, gaszę światło w przedpokoju i wychodzę, zatrzaskując drzwi na dolny zamek.
W tym momencie słyszę dzwonek telefonu. Gdybym się nie pospieszyła z wyjściem, to bym poleciała i odebrała, a tak Kasi na pewno nie zechce się wstać i będzie dzwonił, aż nie przestanie.
Idę pustymi ulicami. Jak tylko zamkną sklepy, to ludzie zaraz się gdzieś chowają. Do swoich domów, do swoich norek. W górze ani kawalątka niebieskiego nieba. Wisi tam wielki kamień, cały ciemnoszary. Słońce skrobie z tamtej strony, ale nie może się przedostać, bo wszystkie chmury zmówiły się i połączyły się w jedną wielką, kamienną.
Jak który ptaszek zaleciał za wysoko, to będzie musiał nocować po tamtej stronie. Jego mamusia będzie się martwić przez całą noc.
Ale przecież tam, po tamtej stronie, dużo przyjemniej, bo słoneczko tam jest.
Tak tu wszędzie pusto, ani jednego człowieka. Idę i co trzeci krok podskakuję. Domy nade mną takie duże. Ulica taka szeroka i taka płaska.
Idę i podskakuję, chociaż nie mam żadnego powodu do podskakiwania.
Jestem głupia, nic nie wiem, i już dużo więcej się nie dowiem. Za to Kasia jest mądra za nas dwie. Chciałabym wiedzieć tyle, co ona.
I zobaczyć to Piękno, które ona widziała. Jak ono może wyglądać?
Żeby chociaż przed wyjazdem mi powiedziała, jak tam trafić… Ale na pewno wyjedzie i nic mi nie powie. Trudno. Jak tak chce, to niech sobie jedzie do tej Afryki. Będzie mi jej bardzo brak, ale może za to będę spokojniejsza. Kiedyś nie byłam taka. nerwowa, jak teraz. Mam to w środku. Coś się we mnie bez przerwy trzęsie.
Moja mamusia też mówi, że ją ciągle telepie. Mówi, że to przez ten Wałbrzych. Ciągle ją teraz boli serce. Powinnam jej więcej pomagać. Jak tylko Kasia wyjedzie do Afryki, to przez całe wakacje będę mamusi pomagać we wszystkim, żeby sobie tylko siedziała i mną dyrygowała. Ale, jak ją znam, to nie wytrzyma tak tylko siedzieć i dyrygować.
Nagle… ktoś mnie woła.
Rozglądam się, nikogo nie ma. Ach, to z góry woła. Patrzę, stoi ktoś wysoko, na dachu kamienicy. Prawie go nie widzę, bo ciemno.
Macha do mnie ręką. Czy to może kominiarz? Ale wcale nie czarny, tylko jakiś szary. Patrzę, przechyla się powoli do przodu. Rany Boskie, leci w dół.
Leci cicho w ciszy. To jakiś worek leci…?
Chlap!
Upadł tak blisko. Czemu tu tak mokro? Po czym ja stąpam? Ręce widzę i głowę, z której cieknie coś szarego. Nawet ta krew jest szara. To nieżywy tu leży. Rozglądam się, czy nikt nie widział.
Nikogo nie ma.
Odchodzę cicho, na palcach.
Już po dzwonku na pierwszą lekcję, a Kasi nie ma. Pani sprawdza obecność. Jak zawsze zaczyna od Bogdaj.
– Jestem – mówi Ewa.
– Bogdańska.
– Jestem – mówię.
– Daszkiewicz.
– Jestem!
I już Zucharska. Po Zucharskiej zawsze wyczytują Kawczak Marię.
– Kawczak.
– Nieobecna – mówię. Pani robi znaczek i zamyka dziennik. Niektórzy w klasie patrzą na mnie i robią dziwne miny. A ja. nic. Coś mi się pomyliło.
To chyba dlatego, że nie mogłam w nocy zasnąć. Czegoś się bałam, ale nie wiadomo czego. A jak już zasnęłam, to zaraz zadzwonił budzik i trzeba było wstawać. Stoję przy windzie, nadjeżdża, ja wchodzę, jadę, jadę, naraz patrzę: na nogach mam kapcie. Zjechałam na sam dół, a potem wróciłam na górę, po buciki. Tak to jest. Jak się nie śpi w nocy, to śpi się w dzień. Ale jakoś nie chce mi się teraz spać…
Po lekcjach idę do Kasi. Dzwonię do drzwi. Otwiera mi panna Zenobia.
– Wejdź, złotko – mówi. – A Kasia gdzie?
– Nie ma Kasi? – pytam zaskoczona.
– Jak przyszłam, to jej nie było. Wejdź, na pewno zaraz przyjdzie. To wchodzę.
– Obiad będzie za pół godziny – mówi panna Zenobia i idzie do kuchni.
W pokoju Kasi okropny bałagan.
Wczoraj zostawiłam porządek.
Ścielę szybko łóżko, wygładzam na kapie wszystkie zmarszczki no i biorę się za biurko, które wygląda jak kubeł stojący wśród śmieci.
Wszędzie porozrzucane kartki i jakieś zdjęcia, i koperty z listami. Szuflady powyciągane z szafeczek biurka, a jedna to nawet przewrócona dnem do góry. Boże, co tu się stało? Jakby złodziej tu grasował.
Szybciuteńko kartki do kartek składam, listy do listów, a ze zdjęć robię osobną paczuszkę. Wkładam je do szuflad. W szufladach wszystko pomieszane… Jakieś kabelki i druciki, jakieś kolorowe kalki i głowa lalki. Bym to uporządkowała, ale jak Kasi nie ma, to mi jakoś nie wypada grzebać w jej rzeczach. Więc tak tylko z grubsza upycham, żeby można było przynajmniej szuflady wsunąć i szafeczki pozamykać.
Oj, a co to tam wystaje? Jakiś czarny… Co to jest? Ogon długi, czarny, z dolnej szuflady lewej szafeczki wystaje. Jaki długi, ma ponad pół metra.
Ale jestem głupia. Tak się przestraszyłam, a to tylko warkocz z czarnych, lśniących włosów. Po co Kasi czarny warkocz? A może to Kasi włosy, może je ścięła, w warkocz zaplotła i na czarno ufarbowała, tak, jak ja swoje rajstopy. Warkocz niebieską wstążeczką przewiązany na końcu.
Coś w nim jest strasznego, jakby diabła ogon. Wrzucam go do szuflady, szufladę zamykam, drzwiczkami biurka przytrzaskuję. Co z oczu, to z serca.
Biorę się teraz za bałagan na blacie biurka. Znów książki polskie z francuskimi pomieszane. Co tu tak mokro? Patrzę, dłoń mam całą czarną, to tusz się rozlał, albo atrament. Rękę chusteczką od nosa wycieram. Co ja zrobiłam? Moja najładniejsza chusteczka czarna, już się chyba nie odpierze. To z rozpędu tusz z blatu nią ścieram.
I lecę do łazienki. Myję ręce i płuczę chusteczkę. Nic z niej już nie będzie. Co najwyżej ściereczka. Wracam do pokoju i na mokro blat biurka pucuję. O jej, jedna z książek się pobrudziła. Mordkę do mnie mała, czarna figurka wykrzywia. To ten wstrętny diabełek, fuj, za co on się ręką trzyma. Za swojego ptaszka, fuj!
Posprzątałam, co się dało. Chusteczkę wyrzuciłam, ręce wyszorowałam. Panny Zenobii już dawno nie ma, a ja stoję przy oknie i patrzę, czy Kasia nie idzie. Czemu na pannę Zenobię Kasia mówi „panna”, jak ona mężatka i męża ma na emeryturze, i syna w RFN i wnuczkę?
Cała godzina minęła, a mojej Kasiulki nie ma. Tak tu pusto bez niej i zimno. Na dworze na deszcz się zbiera, coraz w pokoju ciemniej. Obiad już na pewno wystygł. Nie zjadłam, jakoś nic nie mogłam przełknąć. Gdzie może być Kasia? Syntezatory stoją smutne, ciche jak nigdy. Wkładam do kontaktu wtyczkę. Zapalają się wesołe światełka.
Klawisz naciskam.
Jak nie zabrzęczy w głośnikach! Cofam szybko palec. Cisza. Inny klawisz wciskam. Coś zadzwoniło. Nie, nie tu, to ktoś do drzwi dzwoni. Biegnę do przedpokoju, drzwi otwieram. Nikogo nie ma. Zamykam drzwi, znów słychać dzwonek. To telefon w pokoju pani Karoliny. Na pewno Kasia dzwoni. Wpadam tam, łapię za słuchawkę.