Выбрать главу

Patrzę na moje nogi, rajstopy całe zachlapane. To wtedy, jak wpadłam w kałużę. Stoję i nie wiem, co mam zrobić. Wszyscy na mnie patrzą. – Słuchaj – ktoś mówi – tam na końcu jest wolna ławka. Poszłam tam i usiadłam.

No i siedzę. Jest już nauczyciel, całkiem młody pan. Coś czyta i ziewa. W klasie jest dosyć cicho. Jedna z dziewczynek podnosi do góry palce… Chrząka. Pan unosi głowę i patrzy na nią.

– Co – mówi – tak od razu do ubikacji?

– Nie – mówi ona – tylko że tu siedzi jakaś obca dziewczynka. – I pokazuje palcem na mnie. To ja wstaję.

– Co tu robisz? – pyta pan.

– Ja tu jestem zapisana.

– Nic o tym nie wiem.

– Tata mnie zapisał – mówię. – Powiedział, że mam iść do szkoły numer trzy przy ulicy Marii Konopnickiej. Do klasy ósmej A.

– Co mówisz? – pyta pan, zwija dłoń i przystawia ją sobie do ucha.

– Głośniej!

Wszyscy się śmieją. Mam tak sucho w ustach, że już nic nie mogę powiedzieć.

– Chodź bliżej – mówi pan – siadaj koło Klaudii!

Biorę teczkę i rozglądam się, gdzie mam usiąść. Naraz wstaje ta dziewczynka, co mnie wcześniej wygoniła ze swojej ławki, i mówi: – Ale proszę pana, koło mnie siedzi Bogusia!

– To czemu ja jej tu nie widzę?

– A bo jest w szpitalu.

– Odpowiedz mi Klaudia na takie pytanie – mówi pan. – Jak ktoś, kto leży w szpitalu, może jednocześnie siedzieć koło ciebie?

– Ale to jest jej miejsce – mówi Klaudia.

– To było jej miejsce – mówi pan. – Było! Teraz jej miejsce jest w szpitalu. Kapewu?

Pan spogląda na mnie i mówi: – A ty siadaj koło Klaudii i nie zawracajcie mi więcej głowy, jak nie chcecie leżeć razem z Bogusią w szpitalu. No co, na co czekasz? Podchodzę i siadam na miejscu Bogusi. Klaudia odsuwa się do ściany. – Przepraszam – mówię do niej szeptem. – Jaka jest teraz lekcja? – Nie odpowiada. Rozglądam się, bo może gdzieś na ławkach leżą książki albo zeszyty, to bym się zorientowała, ale nic nigdzie nie leży. Pan otworzył dziennik i przewraca kartki. Siedząca przede mną dziewczynka odwraca się, spogląda na mnie. Ma duże, czarne oczy i czarne, lśniące, krótko ostrzyżone włosy. Jest bardzo ładna. Mówi cicho do Klaudii:

– Nie przedstawisz mnie swojej nowej koleżance? Klaudia wzrusza ramionami, prycha, nie odpowiada. Czarna dziewczynka uśmiecha się do mnie i mówi:

– Mam na imię Ewa. A ty?

– Marysia – mówię i też się uśmiecham.

– Śliczne imię – mówi Ewa. – Skąd przyjechałaś? Na pewno z Paryża. Zgadłam?

– Nie – mówię. – Ja mieszkałam dwadzieścia kilometrów stąd, a teraz dostaliśmy nowe mieszkanie we Wałbrzychu… No i… – Nie wiem, co jeszcze powiedzieć.

– We Wałbrzychu – Ewa powtarza powoli moje słowa i ma taką minę, jakby właśnie jadła coś smacznego. – Hm, bo wiesz, masz tak śliczną sukienkę, że byłam pewna, że prosto z Paryża.

Wyciąga rękę i bierze w palce materiał mojego rękawa. To prawda. Mam bardzo ładną sukienkę. Pani Kamińska dostała ją w paczce, sprzedała mojej mamusi, a pani Marysia, żona pana Krzyśka, mi ją zwęziła. Uśmiecham się do Ewy i mówię:

– Możliwe, że z Paryża, bo to z paczki.

A tu buch! Pan walnął ręką w stolik. Patrzy na nas i mówi: – A to co? Lekcja czy ploteczki?

– Jak na razie ploteczki – odpowiada Ewa. – Właśnie mieliśmy na tapecie naszą słynną pocztę polską. Bo tu nowa koleżanka dostała sukienkę w paczce z Paryża. Tylko że ta paczka, sądząc po fasonie, musiała przeleżeć na poczcie co najmniej dziesięć lat. Dziewczynki chichoczą. Pan podnosi palec.

– Tu się nie ma z czego śmiać – mówi. – Dziwne rzeczy dzieją się w tym kraju, rzeczy, o jakich nie śniło się filozofom i innym filomatom. Wyobraźcie sobie… a zresztą tu nie ma nic do wyobrażania, to są fakty. Otóż zeszłego roku dostałem od kuzyna z Australii paczkę. Rozpakowałem, w środku różne tam różności, wiadomo. Między innymi jakiś malutki, super elegancki słoiczek z elegancką pokryweczką w kolorową krateczkę. Co to może być? Żona po angielsku perfekt, mówi, że dżem malinowy. No, kurde, myślę sobie, chociaż raz w życiu najem się dżemu malinowego z Australii, chociaż nawet nie wiadomo, czy tam maliny rosną… Odkręcam pokrywkę, zaglądam, a dżem do połowy wyjedzony i jeszcze ślady paluchów widać.

Pan śmieje się, klasa mu wtóruje.

– A mojemu tacie – mówi jakiś chłopak – też przysłali paczkę, z Ameryki. W liście było napisane, że przyślą dwanaście par slipów męskich, a w paczce nie było ani jednej pary.

– A to się tata zdziwił – mówi pan. – Też bym się zdziwił.

– A myśmy z Erefenu dostali paczkę na święta miesiąc po świętach i wszystko było zgnite!

– To tak, jak my!

– A nam wujek z Kanady przysłał paczkę z odzieżą, ale w środku nie było żadnej odzieży, tylko stare palto i to polskie, bo na metce pisało Mińsk Mazowiecki.

– Cicho już, cicho – mówi pan. – Jakby tak wszyscy zaczęli wyliczać, kto czego nie dostał, albo kto co dostał, to do śmierci byśmy się nie wyrobili.

Pan przeciąga się, ziewa. Spogląda w stronę okna i mówi: – A to się rozpadało. No i co tu chłopaki robić? Patrzy teraz na mnie, kiwa palcem.

– Chodź nowa do tablicy, będziemy cię spowiadać.

Wstaję i podchodzę do tablicy. Biorę kredę. Klasa w śmiech. Pan też.

– Masz zamiar coś rysować? – pyta.

– Mogę narysować – mówię cicho. Znów się śmieją, ciągle się ze mnie śmieją.

– Cicho – mówi pan. I do mnie: – Co będziesz rysować? Wzruszam ramionami. Skąd mam wiedzieć, co? Nie wiem.

– Jak nie chcesz – mówi pan – to nie rysuj. Nikt ci nie każe rysować. Tylko po co ci ta kreda?

Nie wiem, co odpowiedzieć. Kładę kredę z powrotem na listewce pod tablicą.

– Lepiej nam powiedz, jak się nazywasz – mówi pan.

– Nazywam się Maria Kawczak.

– Ale jaja – mówi ktoś i klasa w śmiech. – To nas Kawczak zrobił w balona – mówi ktoś inny – to przecież jego siostra.

– To wcale nie moja siostra – mówi ten chłopak, na którego wpadłam. – Ja jej w ogóle nie znam. Mało to Kawczaków na świecie?

– A najwięcej w Sru Lance – piszczy ktoś cienko. Znów się wszyscy śmieją. Buch, pan walnął ręką w stolik. Robi się cicho.

– Przypominam obywatelom i obywatelkom, że to szkoła, a nie cyrk – mówi pan, i do mnie: – Ile miałaś na sześćdziesiąt?

Nic nie mówię. Nie wiem, o co się pyta.

– Do jakiej szkoły chodziłaś? – pyta pan.

– Do szkoły podstawowej w Krzeszowie – mówię.

– To co, nie biegało się u was?

– Biegało.

– Czasu nikt nie mierzył?

– Nie wiem.

W klasie cicho. Pan też nic nie mówi. Wszyscy patrzą na mnie. Stoję i tylko w głowie zaczyna mi coś szumieć. I coraz głośniej szumi. Pan kiwa głową.

– No tak – mówi. – A wzwyż skakałaś?

– Skakałam – mówię.

– Ile skoczyłaś?

– Nie pamiętam.

– To pokaż ręką – mówi pan. Podnosi rękę i zatrzymuje ją na wysokości mojej głowy. – Tyle?

– Tyle nie – mówię.

– To może tyle? – Pan wychyla się zza stolika i dotyka palcami podłogi. Wszędzie chichoty. Stoję, o niczym nie umiem pomyśleć. Coś mi ktoś, coś mi coś do ucha jakby mówi, jakby brzęczy, ale kto, ale co… skąd mam wiedzieć, jak tak szumi i brzęczy.

– No pokaż ręką – mówi pan. – Nie umiesz ręki wyciągnąć? Pewno, że umiem. Wyciągam. Na stoliku u pana długa linijka leży, zaraz mnie nią po łapie walnie, zaraz weźmie i walnie. Jejku, zaraz mnie walnie. Lepiej, żeby nie wstawał, nie wypada, żeby pan do mnie podchodził, sama powinnam podejść. Podchodzę, dłoń wierzchem do dołu, spodem do góry obracam. Czemu wszyscy się śmieją, czemu pan linijki nie bierze, chociaż czekam i czekam, i tylko ręka trochę mi drży…

Słyszę płacz, ktoś się w klasie rozpłakał. To nie ja, pan odwraca się ode mnie, gdzie indziej patrzy. Wszyscy patrzą tam, gdzie pan patrzy. To ja też tam patrzę. W ławce, w środkowym rzędzie, jakaś dziewczynka okropnie szlocha.

– Co się stało? – pyta pan. Nikt nie wie. – Kasiu, co ci się stało? – pyta pan głośniej.

Dziewczynka szlocha z twarzą w dłoniach schowaną. I tylko jej włosy widać. Jaśniutkie, poskręcane w loki. Długie, pełno ich wszędzie wokół niej. Nagle dziewczynka wstaje. Upada z trzaskiem krzesło. Ona bierze torbę, do nas idzie, do pana i do mnie. Mija nas, ciągle płacząc. Mignęły jej oczy, na mnie popatrzyły. Jakby znajome, kiedyś je widziałam? Ale chyba nie naprawdę, chyba na obrazku… A może mi się kiedyś śniły? Ona do drzwi idzie szybko, spódnicę ma do samej podłogi, szeroką, kolorową jak u Cyganki, jak u wróżki. Włosami, chustą czarną w żółte kwiaty w powietrzu powiewa. Ramiona otula nią, drzwi trach, już jej nie ma. Nikt się długo nie odzywa. Dopiero pan, do mnie:

– A ty co tu stoisz? Siadaj. Idę do ławki, siadam.

– Co to jej się mogło stać? – mówi pan.

– Wiadomo – mówi ta czarna dziewczynka, co siedzi przede mną, Ewa. I puka się palcem w czoło. Pan wzdycha.

– No dobra – mówi – koniec wygłupów, czas na lekcję. Wstawać! Wszyscy wstają, ja też.

– Stanąć obok ławek – mówi pan – i uwaga… przysiad, ręce do góry, wyprost, ręce w dół. Zaczynamy.

A teraz jest fizyka, ostatnia lekcja w tym dniu. Dostałam dwójkę, nic nie umiałam, wszystko z głowy wyleciało, pani wpisała mi uwagę do dzienniczka ucznia. W Krzeszowie z tego przedmiotu miałam piątkę.

To najstraszniejszy dzień w moim życiu. Na przerwach nikt się do mnie nie odzywa. Schodzę na pierwsze piętro i stoję przy oknie, a koło mnie latają dzieciaki z pierwszych klas. Nie wiem, co ze mną będzie w tej szkole. Klaudia odsuwa się ode mnie na koniec ławki.

Słyszałam, jak mówiła do Magdy, że ktoś tu ma pchły. To na pewno o mnie. Co ja im zrobiłam? Widzą mnie przecież po raz pierwszy w życiu. Czy to wszystko dlatego, że na samym początku przewróciłam Kawczaka? Czy to dlatego, że tak brzydko do mnie powiedział? Po co ja się tak spieszyłam? No bo nie chciałam się spóźnić. Od jutra będę z domu wychodziła wcześniej, o siódmej. Skąd miałam wiedzieć że ten autobus tak długo nie będzie przyjeżdżał?