– Halo! – wołam.
W telefonie ktoś szwargocze nie po polsku, słabo słychać… Chyba jakaś pomyłka. Odkładam słuchawkę. Coraz ciemniej. Wychodzę na balkon. Rozglądam się na wszystkie strony, Kasi nigdzie nie widać, a przecież zaraz będzie padało. Muszę jej poszukać.
Biorę teczkę, zatrzaskuję drzwi za sobą. Zbiegam z hałasem po drewnianych schodach.
Byłam w kawiarni, i w drugiej kawiarni, i w księgarni, i wszędzie tam, gdzie razem chodzimy, ale Kasi nigdzie nie było. Może jest z mamą w tamtej restauracji, gdzie kiedyś byłyśmy, ale tam nie pojadę, bo daleko i autobus nie dojeżdża. Może jej się coś stało?
Nie… co by miało się stać. Latam po Wałbrzychu, cała jestem mokra, bo ciągle deszcz pada, a Kasi nie ma. A może już do domu wróciła?
To biegnę do rynku, zasuwam po schodach, dzwonię, nikt nie otwiera, za drzwiami cisza, nie ma jej tutaj. Nie wróciła. A może na hałdy poszła, zawsze lubiła tam chodzić…
Wskakuję do autobusu, jadę na gapę, bo gdzieś zgubiłam bilety, chodzę po hałdach, wołam: – Katarzyno! Katarzyno! – tu też jej nie ma. To z powrotem do miasta. I ciągle w deszczu, ciągle deszcz pada. Znów jestem u jej drzwi, znów dzwonię, nikt nie otwiera.
Jeszcze raz do obu kawiarni i do Klubu Prasy…
Nie ma Kasi.
Już nóg nie czuję. Boże, spraw, żeby jej się nic nie stało.
Dochodzi godzina piąta. Lecę przez deszcz do kościoła. Pomodlę się, wyschnę trochę.
Zimno tu i pusto, ale chociaż deszcz nie pada.
Przyklękam, żegnam się, wstaję, patrzę… dzięki Ci, Panie Boże, to przecież Kasia siedzi tam w ławce, daleko. Poznałam ją po jej błyszczącej, srebrnej pelerynie, i po włosach jaśniejących w światełkach ołtarza. Pobiec do niej chciałabym, i ucałować, ale nie, może się modli, może się nawróciła… Niech się modli, nie będę przeszkadzać. Siądę cichutko tu, z tyłu. Jak skończy i będzie wracać to mnie zauważy.
I tak siedzimy, ona tam, ja tutaj i się modlimy. Lubię zapach kościoła. Lubię dźwięk dzwoneczków, gdy ministrant kadzidłem w powietrzu macha. I tak pięknie błyszczy wyciągana z tabernakulum monstrancja. Zawsze myślę, że tam, za monstrancją coś jeszcze jest schowane i czemu ksiądz tego nigdy nie wyciągnie… Tam musi coś być. Coś malutkiego, a jakby się to wyjęło, to byłoby wielkie. Jak słońce błysnęłoby, jak tysiąc błyskawic. Tam jest… o Panie Boże, już wiem, tam jest Tajemnica Wiary.
Nie wiem, skąd to wiem, ale wiem. Och, jak cudnie mi się zrobiło, jak jasno. Tylko czemu tak zimno tutaj? Szczękają mi z zimna zęby, drżę cała.
Chodźmy już do domu, Kasiu, chodźmy już stąd.
A może usnęła?
Pójdę, zobaczę, może śpi. Podchodzę cichutko, siadam obok niej.
Spogląda na mnie wcale nie zdziwiona. Uśmiecham się, ona nic. Czy mnie nie poznaje?
– Kasiu – szepczę – cały dzień cię szukam.
Ona nic, tylko patrzy na mnie tak, jak gdyby pierwszy raz mnie widziała i chciała się dobrze przyjrzeć.
– Czy chcesz jeszcze poznać – mówi – to coś, o czym nigdy nie chciałam ci powiedzieć?
– Tak – mówię – chcę.
– Będziesz odważna, nie będziesz się bała?
– Nie, nie będę – mówię. Kasia wstaje, dłoń do mnie wyciąga.
Podaję jej moją. Ściska ją mocno, do wyjścia mnie prowadzi. Jestem strasznie ciekawa i bardzo się boję, ale się nie przyznam, muszę To zobaczyć. Stajemy na progu. Leje deszcz, Kasia mówi:
– Zbierz dużo śliny w ustach.
– Czemu?
– Zbieraj ślinę, szybko! To zbieram.
– Teraz napluj.
– Gdzie?
– Tutaj!
Szarpie mnie mocno, odwraca do siebie tyłem. Spluwam. Co ja zrobiłam!…
W miseczce kamiennej, w wodzie święconej, pływa moja ślina. Boże mój, co ja zrobiłam? Patrzę, nie mogę uwierzyć. To moja ślina tu pływa. Moja ślina w wodzie święconej pływa. Słyszę śmiech, to Kasia się śmieje.
– To taka sama woda jak wszędzie – mówi. – Taka sama, jak w wannie, taka sama jak w klozecie.
Osuwam się na kolana, do ziemi twarz przyciskam i szlocham w rozpaczy, jęczę, wyję. Ona mnie szarpie.
– Uspokój się – mówi. – Minka, uspokój się! – Usta mi zatyka. – Uspokój się! – krzyczy.
Gryzę ją w rękę, puszcza mnie. Jęczę z twarzą przy ziemi. – Coś ty mi zrobiła – wyję – coś ty mi zrobiła!
Podrywa mnie z ziemi, uderza w twarz raz i drugi. I wrzeszczy:
– Cicho, wariatko!
Klęczę i już tylko cicho jęczę. Ona klęka przy mnie, obejmuje, w usta całuje.
– Kochanie, przestań – szepcze. Ja nic, tylko jęczę. Wszystko się skończyło, wszystko się skończyło.
– Odejdź – mówię – zostaw mnie. I jęczę, i płaczę. Ona wstaje.
– Coś ty myślała – mówi, stojąc nade mną. – Że to będzie łatwe? Chciałabyś do piekła pojechać na gapę?
Podnoszę na nią osłupiałe oczy. Na jej ustach pogardliwy uśmiech.
– Nie pamiętasz? – mówi. – Przecież ci obiecaliśmy. A ty przysięgałaś, że nie znienawidzisz. Teraz męcz się sama. Mój tydzień dobroci dla zwierząt właśnie się skończył, a i tak trwał o długo za długo. Mam ciebie dosyć.
Zakłada na głowę kaptur, odchodzi.
Klęcząc w przedsionku kościoła patrzę za nią. Idzie w strugach deszczu.
– Kasiu! – krzyczę. Zrywam się z klęczek, biegnę za nią. – Kasiu! Zatrzymuje się, odwraca do mnie. Jej peleryna, jej kaptur lśnią od deszczu. Lśnią mokro jej oczy.
– Czego jeszcze chcesz?
– Kasiu – mówię przez łzy i deszcz – powiedz mi… to Dżigi ci kazał? Powiedz mi, to Dżigi?!
Uśmiecha się ironicznie, brwi unosi.
– Jaka Kasiu, jaka Kasiu… Już rok minął, jak twoją Kasiulkę zjadłem. Nie pamiętam już nawet, czy mi smakowała. Paznokciem w zębach ostrych, bialutkich dłubie, smakuje, cmoka.
– Chyba nawet smaczna – mówi – żałuj, żeś jej nie spróbowała. I odchodzi, I śniąc w deszczu. Znika.
Moja Kasia najdroższa. Odeszła. Wiem, że już nigdy jej nie zobaczę. Po to tylko się ze mną zaprzyjaźniła, żeby mi wręczyć do piekła bilet.
Więc Dżigi to był ON. Czułam, że kręci się gdzieś niedaleko, ale nie wiedziałam, że znajdę go tak blisko, w kimś, kogo tak bardzo pokocham.
Więc dobrze, teraz już wiem.
Gesty są tylko gestami. Słowa są tylko słowami.
Są tylko po to, żeby naciskać klawisze w mózgu. Klawisz z napisem PRZYJAŹŃ, klawisz z napisem SZCZĘŚCIE. Ciach… już przebrzmiały dźwięki. I człowiek musi odejść, bo już nie ma kogo kochać i musi umrzeć, choć przecież będzie żył jeszcze tak długo, jeszcze tak długo, jeszcze tak długo, jeszcze tak długo.
Boże mój, choć już wiem, że nie jesteś mój. Myślałam, że jesteś dobry dla wszystkich ludzi na ziemi, a okazało się, że jesteś dobry tylko dla niektórych.
Wybaczam Ci, ale i Ty mi wybacz, bo Twoja córka musi od Ciebie odejść. Nie wiem, jak naprawdę nazywa się to miejsce, gdzie muszę iść, ale muszę tam iść, bo już nic innego mi nie pozostało.
Nie wiem, czy kiedykolwiek byłam dobra. Może byłam tylko spragniona i podlizywałam się do studni. Udawałam przed Tobą grzeczną, bo chciałam, żebyś mnie polubił. I może za to ukarałeś mnie, Ojcze. Nie ma już dla mnie miejsca w Twoim domu, który jest domem wszystkich, ale niektórzy muszą odejść, żeby poszukać sobie innego schronienia, choćby na dnie piekła. Ale do dna mam jeszcze daleko i zanim tam trafię, mam jeszcze dużo czasu, och, bardzo dużo czasu.
I tak, jak przed chwilą chciałam lecieć i własnym sweterkiem jak szmatą do podłogi wybrać całą święconą wodę z moją śliną, by nie zabrudzić świętokradztwem moim jakiejś babinki poskręcanych paluszków, tak teraz niech zatroszczy się oto twa służba kościelna, Ojcze mój niedobry.
Żegnaj.
KSIĘGA DRUGA
Dwa dni nie było mnie w szkole. Trzeciego dnia przychodzę z zaświadczeniem wypisanym własnoręcznie przez moją mamusię, że: „córka Maria Kawczak bardzo źle się czuła w związku ze swoim zdrowiem, z poważaniem, Sława Kawczak”.
Bo moja mamusia Sława ma na imię.
Pilnowałam, by żadnego błędu nie zrobiła, ale były tylko cztery wyrazy, w których można było go zrobić, więc konsultacje przeszły bez używania słownika ortografii.
Siedzę w ławce sama. Kasi oczywiście nie ma w szkole. Nie wiem, skąd to wiem, ale wiem, że już nie przyjdzie ani razu przez te kilkanaście dni które zostały do końca i nawet po świadectwo ukończenia szkoły podstawowej przyśle swoją mamę, a może pannę Zenobię.
Zresztą… co mnie to obchodzi.
Na dużej przerwie podchodzi do mnie Ewa Bogdaj i pyta, co się dzieje z Kasią. Mówię, że jest chora.
– To wiem. Wczoraj była jej mama, przyniosła zwolnienie, widziałam, jak rozmawiała z panią Turską. Ale na co jest chora?
– Jeszcze nie wiadomo – mówię. – To coś bardzo skomplikowanego.
– Wyobrażam sobie – mówi Ewa, uśmiechając się prawie że niezauważalnie. – Bo wiesz… bardzo się o nią martwię.
I zakłada rękę za szyję. Zawsze mi się podobał ten jej gest.
– A może wolałabyś, żeby umarła? – pytam.
– Ty coś sobie ubzdurałaś na mój temat – mówi Ewa. – A ja wcale nie jestem taka, jak myślisz.
– Skąd wiesz, co myślę? – pytam i leciutko się uśmiecham uśmiechem lustrzanym do jej wcześniejszego uśmiechu.
– A co myślisz?
– Może to samo, co ty…
– Tak? Bo ja właśnie myślałam, że jesteś bardzo fajna.
– To dziwne – mówię. – Bo ja właśnie myślałam, że jesteś bardzo fajna.
Ewa wybucha śmiechem.
– To wychodzi na to, że obie jesteśmy fajne – mówi.
– To wychodzi na to, że obie jesteśmy fajne – powtarzam. Ewa spogląda na mnie podejrzliwie.
– Bawisz się w papugę?
– Bawisz się w papugę? – powtarzam. Ewa poważnieje. Zagryza dolną wargę. Nic nie mówi. Ja też zagryzam dolną wargę, też nic nie mówię. Wydymam usta identycznie jak ona. No i która z nas jest która? W tym momencie zaskakuje nas dzwonek. Korytarze pustoszeją. Tylko my dwie tu stoimy naprzeciwko siebie.
Jak to się skończy?