Nijak. Ewa wzrusza ramionami i odchodzi. Jest już w połowie korytarza, gdy rozlega się głośny gwizd. To ja gwizdnęłam. Ewa przystaje, odwraca się do mnie. Patrzy na mnie z daleka. Uśmiecham się. I ona też się uśmiecha. Niepewnym, speszonym uśmiechem. To ma być ta Ewka Bogdaj, której tak się zawsze bałam?
Wybucham głośnym śmiechem, mój śmiech pracuje na wzmacniaczu echa.
Ewa znika w drzwiach klasy.
Stoję tu sama i zewsząd otacza mnie przezroczyste powietrze. Na lekcji fizyki poczułam na sobie jej spojrzenie. Odwróciłam się, umknęła oczami.
Idę ulicą Marii Konopnickiej. Słyszę gwizd. Patrzę, a to ona.
Siedzi na swoim wielkim, czarnym motorze po drugiej stronie jezdni i macha na mnie.
Podchodzę.
– Zawiozę cię do domu – mówi. – Chcesz? – Chętnie. Sadowię się z tyłu za nią, szukam oparcia dla nóg. A ona: – Obejmij mnie mocno, na zakrętach przechylaj się razem ze mną, a jak będę za szybko jechała, to ukłuj mnie brodą w plecy. To na ogół skutkuje. Ruszamy z hałasem.
Już nas tam nie ma.
Uliczka jedna, druga… i już rynek.
Ewa zatrzymuje motocykl przed bramą Kasi.
– Ja tu przecież nie mieszkam – mówię. Ewa zeskakuje z siodełka, stawia motocykl na widełkach.
– Wiem. Ale na pewno chciałabyś zobaczyć, co u panny Katarzyny Bogdańskiej.
– Fajno, dziękuję. To – cześć.
– Poczekam tu na ciebie.
– To może długo potrwać, może do wieczora… nie wiem. – Nic nie szkodzi. I tak nie mam nic do roboty. Obiecałam, że cię odwiozę do domu.
– Poradzę sobie. Jakiś mądry człowiek wymyślił autobusy.
– Nie był taki mądry jak ten, co wymyślił motocykl – odpowiada z uśmiechem. – Poczekam.
– Dobrze, wrócę za pół godziny – mówię. – To na razie.
I wchodzę do bramy.
Idę schodami do góry.
Już drugie piętro, ale przecież nie nacisnę dzwonka. Trzecie piętro i czwarte. Na dach wychodzę.
Dach jest płaski tutaj. To taki duży taras otoczony kamienną balustradą. Kiedyś tu byłam. Zrobiłyśmy raz z Kasią dwadzieścia samolotów z papieru każda po dziesięć, i urządziłyśmy zawody.
Samoloty krążyły nad rynkiem. Aż trzy wpadły do tego samego otwartego okna po drugiej stronie rynku. Wszystkie trzy były moje.
A Kasi jeden pojechał na odkrytej przyczepie ciężarówki. Inny wzniósł się wysoko i zginął nam z oczu w chmurach. Żaden nie traf ił do tego okna, gdzie były trzy moje.
Później wracałam do domu i widziałam dzieci, bawiące się naszymi samolotami. I byłam bardzo szczęśliwa, że się nie zmarnowały, że jeszcze latają, i że może nawet znajdzie się wśród nich taki, który będzie latał jeszcze jutro i pojutrze.
Podchodzę do balustrady i patrzę w dół, na Ewę, taką stąd malutką przy swoim malutkim motorze. Mija pół godziny, mija czterdzieści minut, ona nie odjeżdża.
Schodzę.
– Katarzyna umarła – mówię z grobową miną. Ewa. patrzy na mnie. Jej oczy nieruchome jak u lalki. Jej rozchylone usta zamrożone w pół słowa.
Ojej, co to się stało? Gdzie się podziała Ewa? O, u moich stóp leży.
– Proszę pana – mówię – tu dziewczynka zemdlała.
Pan bierze ją na ręce, niesie do fontanny. Ja idę za nim. Już całe zbiegowisko przy nas. Chlapnęłam jej wodą w twarz. Otwiera oczy.
Siada na murku i brzegiem bawełnianej koszulki ociera twarz z wody.
Już się wszyscy rozeszli. Ewka jakaś niemrawa, muszę ją znów rozruszać.
– Uwierzyłaś? – pytam.
Podnosi na mnie swoje oczyska. Białka w nich białe, aż niebieskie, źrenice czarne, aż granatowe. Chyba się pomyliłam, to jakaś zwyczajna, dobra dziewczynka.
– U Katarzyny wszystko w porządku – mówię. – Pojechała do babci, do Sobótki.
Ewa wciąga głęboko powietrze. Jej buzia ożyła.
– Nieźle mnie wpuściłaś – mówi. – Masz fantastyczne żarty.
– To taka zabawa, nazywa się „naciskanie klawiszy”, Spodobała ci się?
– Bardzo. Musisz mnie tego nauczyć. Pstrykam palcami.
– Już umiesz.
Nie minęło pięć minut, a jesteśmy już na mojej ulicy. Autobus wlecze się pół godziny.
– To mój blok – mówię. Ewa hamuje, podjeżdża pod bramę. Zsiadam. A Ewa:
– Jeśli masz trochę czasu… mogłybyśmy jeszcze pojeździć. Pewno, że mam czas. Mam go bardzo dużo. Przecież teraz jestem na próbie do akademii, a potem będę doglądała chorej Kasi.
– Mam – mówię.
– A nie boisz się jechać ze mną?
– Dlaczego?
– Nie za szybko jeżdżę?
– Właśnie chciałam się ciebie zapytać, czemu tak się powoli wlokłaś.
– Ty wiesz chociaż co to za motocykl? Popatrz.
Ewa pokazuje palcem złote litery na błyszczącym, czarnym baku. „YAMAHA”. No proszę, jak to wszystko ładnie idzie parami. Fontanna błyszcząca w słońcu też już dwa razy była. Niech się jeszcze tylko pokruszy druga lodowa chmura i będzie można powoli zamykać sklep.
– Jamaha – czytam głośno. – Czy to po japońsku znaczy „żółw”?
– Pożałujesz – mówi Ewa i zsuwa na oczy ciemne okulary w gumowych oprawkach. – Wsiadaj!
Wsiadam, obejmuję ją mocno. Czuję pod palcami jej żebra i delikatne bicie jej serca, zagłuszone po chwili wibracją motoru.
Wolniutko dojeżdżamy do ulicy Wrocławskiej. Nagle Ewa podkręca gaz i zaczyna się wygłupiać między sznurami pojazdów, sunących w przeciwne strony.
Już Wałbrzych daleko za nami. Lecimy z jazgotem silnika i nawet nie wiem, czy jeszcze mamy szosę pod kołami, czy już lecimy w powietrzu ponad nią. Ogłuszona i ślepa, przytulam się do czarnej skóry Ewy kurteczki.
Drzewa migają jak sztachety parkanu.
Eksplodują z hałasem samochody tryskające z przeciwka.
Och, żeby już. Już, teraz, żeby już.
Trach i już!
Żeby już tam być!
Co się dzieje… ona zwalnia, hamuje. Stajemy na poboczu drogi.
Widzę dwa anioły w mundurach, w białych czapkach, w groźnych minach, które milicjanci na służbie noszą na twarzy, zapięte na pasek pod brodą…
– No, szanowne panie, koniec jazdy.
Schodzimy. Ewa zwalnia zatrzask podpórki. Anioły podchodzą bliżej. Jeden to blondyn z jasnym wąsem, drugi brunet z wąsem ciemnym.
– Poczekajcie chłopaki, niech odsapnę – mówi ze śmiechem Ewa Wyciąga z kieszeni kartonik w okładce. Podaje brunetowi. Ten czyta podnosi na nią wzrok.
– Nieładnie, pani Zdzisławo – mówi. Za takie rzeczy zabieramy pojazd.
– Jakie rzeczy, jakie rzeczy? – pyta Ewa słodziutko.
– Sto pięćdziesiąt na godzinę i brak kasków. To są właśnie takie rzeczy.
Panowie mają chyba popsuty radar – śmieje się Ewa. Zdejmuje ciemne okulary. Strzela oczami to na jednego, to na drugiego.
– Skąd się tu panowie wzięli, że ja panów nie znam?
– Na kolegium lepiej nas pani pozna – mówi blondyn.
– Ach, panowie milicjanci nawet jak żartują, to nie żartują – szczebiocze Ewa.
– Pani pozwoli kluczyk – mówi brunet. – Kochani, sekundeczka, dajcie mi się skupić – woła Ewa wyciągając kluczyk z motoru. Blondyn wyciąga rękę, Ewa odskakuje do tyłu.
– Zaraz, zaraz, muszę się z nim czule pożegnać – mówi i całuje kluczyk. Wrzuca go do górnej kieszeni kurtki. Kładzie tam obie dłonie, co wygląda tak, jakby trzymała je na sercu, i mówi żałośnie, ale z kokieterią:
– Ojej, panowie, może da się coś zrobić?… Mój mąż mnie zabije. Jest daltonistą, muszę go wszędzie wozić jego samochodem. A za takie głupstwo mogą mi zabrać prawo jazdy.
– Pani da ten kluczyk – mówi brunet. Ewa wydyma usteczka.
– Chłopaki, miejcie litość nad staruszką w ciąży. Milicjanci śmieją się.
– Nich się panie nie martwią – mówi blondyn. – Podwiozę na komendę samochodem, a kolega wypróbuje motor.
– Trudno – mówi Ewa. Grzebie w kieszeni, wyciąga kluczyk. Podaje go blondynowi. On zaciska dłoń, Ewa cofa rękę. Patrzę… ona dalej ma ten kluczyk. To co trzyma blondyn? Brunet podchodzi do niego, wyciąga rękę.
– Dawaj – mówi – jeszcze takim nie jechałem.
– Nie wiem, czy ci będzie pasował – odpowiada blondyn i pokazuje mu coś, co ma w dłoni. Brunet unosi brwi, spogląda na Ewę. A ona robi wielkie, słodkie oczy i, wdzięcząc się, szczebiocze:
– I po buziaczku.
– W porządku – mówi brunet – buziak przesądził sprawę.
– Jaka sprawa? – dziwi się Ewa. – Nie było żadnej sprawy. Podchodzi do bruneta, całuje go w usta. Teraz blondyna. Objął ją, już się wyśliznęła.
– Dziękuję chłopaki, do następnego razu – mówi Ewa. – Mam na imię Zdzisia. A to Ewunia, moja młodsza siostra.
Pokazuje głową na mnie.
– Franek – przedstawia się blodnyn.
– Edek – mówi brunet. I dorzuca: – Siostrzyczka nie lubi się całować?
– Ona jeszcze dziewica – odpowiada Ewa.
– No tak – mówi Edek – wszystkie damy to dziewice. Franek grozi palcem.
– Na drugi raz mogą być kłopoty – mówi.
– Na drugi raz będzie z języczkiem – mówi Ewa. A Edek:
– To może teraz zrobimy próbę, jak to będzie z języczkiem?
– Pod warunkiem, że nas dogonicie – śmieje się Ewa. Dosiada motoru, sadowię się za nią.
– Tym trupem?
Edek pokazuję na samochód stojący pod drzewem. Ewa kręci rączką gazu. Odjeżdżamy, zostawiając naszych aniołów stróży w tumanie niebieskiego dymu.
W drodze powrotnej wstępujemy do zajazdu. Ewa zamawia dwie cole. Siadamy przy stoliku.
– Miło było, co nie? – mówi Ewa.
– Miło.
– To „miło” dwie dychy kosztowało.
– Dwadzieścia złotych?
– Nie zgrywaj się.
– Dwadzieścia tysięcy?
– Dwadzieścia zielonych. Nie jest to dużo, ale zawsze można coś za to kupić. A już myślałam, że znam ich wszystkich.
Podnoszę szklankę, upijam łyk coli. Och, coś mi umknęło. Coś bardzo ważnego. Już dzisiaj w nocy czułam, jak mi umyka. Leżałam, nie śpiąc, niby chora, i śniłam na jawie jakieś rzeczy, jakieś osoby, które chciały mi coś… Byłam już tak blisko, trzeba było tylko połączyć coś i coś, coś innego.
Tam było pełno pokoi, i wszędzie grali w bilard. Mężczyźni w kraciastych koszulach. Oni… Chciałam uciec, ale miałam na sobie strasznie wąską spódnicę. I jakieś dziecko było tam… byłam jego matką? Ja i jeszcze jedna dziewczyna. I ona… nic już nie pamiętam.