– Ale to niezupełnie jest zabawa.
– To znaczy, że co?
– Bo przysięga obowiązuje na całe życie.
– Niech sobie obowiązuje – mówię.
– A jak rozkażę ci coś strasznego?
– Co na przykład?
– No… mogę ci kazać rzucić się pod pociąg.
– To wezmę i się rzucę – mówię. Ewa poważnieje.
– Mówisz serio? Kiwam głową.
– Naprawdę rzucisz się pod pociąg?
– Jeśli ty będziesz chciała, żebym nie żyła, to trudno.
– Nie wierzę ci – mówi Ewa.
– To każ mi się teraz rzucić pod pociąg. Czy jak się rzucę, to uwierzysz?
Ewa patrzy na mnie długo, gryząc wargę.
– Wierzę ci – mówi w końcu. – I pamiętaj, ty też możesz mi rozkazać, co tylko zechcesz.
– A jeśli każę ci rzucić się pod pociąg? – pytam. Ewa nie odpowiada od razu. Patrzy na mnie dziwnym wzrokiem, oddychając szybko.
– Tak – mówi. – Przysięgam na wszystko, że wypełnię każdy twój rozkaz. Teraz ty.
– Przysięgam na wszystko – mówię – że wypełnię każdy twój rozkaz.
– To mogą być jakieś straszne rzeczy – mówi Ewunia.
– Trudno – mówię. – Jak przysięga, to przysięga.
Patrzymy sobie w oczy. Ewa drży leciutko i to jej drżenie i mnie się udziela. Boję się razem z nią, a jednocześnie jakoś mi słodko i cudnie, jak nigdy dotąd. Ewa bierze mnie za ręce.
– Pożałujesz kiedyś tej przysięgi – mówi.
– Ty też pożałujesz! – mówię z nagłą złością. – Jeśli któraś nie dotrzyma, to koniec z przyjaźnią.
– Ja dotrzymam – mówi Ewa.
– Ja też dotrzymam.
Patrzymy na siebie drżące, przerażone i szczęśliwe. I jakoś bliskie sobie, jak nigdy. Och, co to z nami teraz będzie?
– Od rozkazu nie ma odwołania – mówi Ewa. – Nawet ta, która go wyda, nie może go odwołać, jeśli już wypowie słowo „rozkaz”
– Ale raz rozkazuje jedna, a raz druga – mówię.
– To która pierwsza?
– Możesz ty.
– No no, nie bądź taka łaskawa – oburza się Ewunia i zwraca się do jakiegoś przechodzącego obok nas pana: – Ma pan zapałki?
Pan zatrzymuje się, szuka po kieszeniach. Wyciąga pudełko i podaje Ewuni.
– Służę pani uprzejmie.
Ewunia wyciąga dwie zapałki, oddaje panu resztę.
– Dziękuję.
Pan odchodzi, oglądając się kilka razy. Ewa wyciąga do mnie rękę.
– Z główką rozkazuje pierwsza – mówi. Wyciągam zapałkę. Jest z główką. Ewa aż wzdycha. Uśmiecham się.
– Co… boisz się?
– Nie, ale pamiętaj, że się zemszczę – mówi Ewunia.
– Wiem o tym – mówię. – A teraz masz na jednej nodze doskakać do końca tej ulicy, a potem z powrotem do mnie.
Ewa krzywi się.
– Nie, to głupie – mówi. A ja:
– To rozkaz!
Ewa podkula pod siebie jedną nogę i skacząc, oddala się ode mnie. Jest już w połowie drogi do rogu. Oglądają się za nią ludzie. Patrzę, czy nie oszukuje.
Zawróciła na końcu, już skacze z powrotem. Przyczepił się do niej jakiś chłopak, skacze obok niej, też na jednej nodze. Ewa na dwóch nogach stoi już przy mnie. A chłopak mówi do niej:
– Jak chcesz, mogę zawsze z tobą skakać.
– Odczep się człowieku – mówi Ewa – bo ci żylaki popękają. Bierze mnie za rękę i odciąga. Jest wściekła i zdyszana.
– Nie gniewaj się – mówię.
– Coś ty. Jak rozkaz, to rozkaz. Patrzymy, tamten chłopak już sobie poszedł.
– Teraz moja kolej – mówi Ewa. Rozgląda się, pokazuje palcem. – Widzisz tego grubego, łysego?
– Widzę – odpowiadam, patrząc na starego grubasa, który stoi po drugiej stronie jezdni, przed sklepem. W ręce trzyma kwiaty.
– Podejdziesz do niego – mówi Ewa wolno pocałujesz go w rękę, naplujesz mu na łysinę I zabierzesz mu kwiaty.
– Nie… – mówię przerażona. – On mnie złapie i na milicję zaprowadzi. Proszę, wymyśl coś innego!
Ewa uśmiecha się ironicznie i mówi krótko:
– Rozkaz.
Wzdycham z rozpaczą i wchodzę na jezdnię. Idę jak na ścięcie. Żeby mnie teraz jakiś samochód przejechał, miałabym to z głowy, ale, jak na złość, żaden samochód nie jedzie.
I jak ja mam to zrobić?
Pocałować w rękę to głupstwo, to tylko wstyd. Ale jak tu mu napluć na łysinę i do tego jeszcze kwiaty ukraść…? Nie dam rady.
Oglądam się. Ewa stoi pod drzewem i patrzy.
Jednak jest strasznie podła. Ja to tylko rozkazałam jej skakać na jednej nodze… za co się tak zemściła? I po co ja przysięgałam?
Muszę to zrobić. Gdybym Ewie kazała zrobić to, co ona mi kazała, na pewno by to zrobiła. To tylko ja jestem taką tchórzliwą hieną, Och, jeśli mi się uda, ale się na niej zemszczę…
Pan jest strasznie gruby i łysy, w eleganckim garniturze… na pewno jakiś dyrektor. A może go poprosić o te kwiaty? Nie da, chyba czeka na jakąś panią, no bo po co mu te kwiaty.
Raz kozie śmierć.
Robię łuk i zachodzę go z tyłu. Jeszcze mnie nie zauważył.
Rozglądam się, czy nikt inny nie patrzy, i nagle pluję z całej siły do góry, ale trochę wskos. Moja ślina chlap dyrektorowi na łysinę.
Łapie się za głowę, odwraca się do mnie, a ja wycieram sobie policzek chusteczką i patrząc do góry, mówię:
– Widziałam go. To chłopak z drugiego piętra. Na pana też napluł? Pan spogląda do góry, cofa się na skraj chodnika.
– E, ty tam! – krzyczy. – Zaraz przyjdę z milicjantem! Gówniarzu jeden!
Ewa po drugiej stronie ulicy skręca się ze śmiechu, a mnie zostały jeszcze kwiaty i pocałunek. Podchodzę do pana i wycieram chusteczką klapę jego garnituru.
– O, jeszcze tu pan miał – mówię słodziutko.
– Dziękuję – mówi pan z uśmiechem. Jest bardzo sympatyczny, chyba nie dyrektor. Spoglądam na jego kwiaty.
Łapię się za serce.
– O Jezu, jakie cudowne ma pan kwiaty! – mówię z zachwytem. Pan patrzy na swoje trzy goździki z uwiędłym kawałkiem mirtu, zaduszone na śmierć papierową wstążką.
– Mówisz, że ładne? – pyta z powątpiewaniem.
– Śliczne. I przepięknie ułożone. Pan przygląda się kwiatom uważniej.
– Ja się nie znam.
– Cudne! Bardzo bym chciała dostać takie kwiaty. Życie bym za nie oddała…
Ale on wcale nie ma zamiaru mi ich wręczyć. Co za cham! To ja mu własną chusteczką wytarłam klapę ze śliny, a on nic. Wzdycham boleśnie.
– Co tak jęczysz? – pyta pan.
Bo gdybym miała takie cudne kwiaty, to bym je zaniosła mojej siostrzyczce do szpitala – mówię żałośnie, próbując przywołać do oczu choć kilka łez. Ona jest cała poparzona, nie wiadomo, czy wyżyje.
Przykładam chusteczkę do oczu.
– Czym się poparzyła?
– Wrzątkiem – mówię. – A do tego zapaliła się od gazu.
Mój znajomy też się poparzył – mówi pan. W samochodzie. Benzyna się zapaliła, cudem go uratowali. Teraz to trzeba uważać na każdym kroku. Jak cię nie oplują, to podpalą. A jak nie podpalą, to okradną.
– Proszę pana – mówię błagalnie – niech mi pan da te kwiaty. Zaniosę je do szpitala mojej biednej Kasi. Niech się nacieszy przed śmiercią zapachem.
– A czemu moje? – dziwi się pan.
– Bo są takie śliczne.
– Widziałem w kiosku ładniejsze. Idź i kup sobie. Powiem ci, gdzie.
– Ale ja nie ma pieniędzy.
– No dobra, dam ci stówę. – mówi pan z niesmakiem i sięga po portfel.
– Ja nie chcę pieniędzy, chcę te kwiaty! Właśnie te! Coś mi mówi, że jak Kasia je dostanie, to wyzdrowieje. Czy nie ma pan litości nad biedną, poparzoną dziewczynką?!
– Daj mi spokój – mówi pan. – Ja tu czekam na jedną panią, żeby się oświadczyć. Może mi powiesz, jak tu się oświadczyć bez kwiatów! Chcesz, dam ci dwie stówy.
– Błagam pana, proszę mi dać te kwiaty!
– Dam trzy stówy i uciekaj.
– Proszę… będę pana błogosławić do końca życia. Ja muszę mieć te kwiaty.
– To zróbmy inaczej – proponuje pan. – Dam ci pieniądze, skoczysz do kiosku, przyniesiesz nowe kwiaty, a wtedy dostaniesz te.
– Nie, nie mogę – jęczę – muszę mieć je natychmiast…!
– Nie, to nie – mówi pan. – Odejdź mała ode mnie, bo cię kopnę! Pan odchodzi kilka kroków. Idę za nim. Zaraz mu te kwiaty wyrwę, ale najpierw muszę go w rękę pocałować.
– Jeśli mi pan natychmiast nie da tych kwiatów – mówię – to poczekam na pańską narzeczoną i powiem jej, że pan mi zrobił dziecko.
Pan czerwienieje.
– Won mi stąd, gówniaro, bo nie wiem, co zrobię!
– Powiem jej, że jestem z panem w ciąży! Powiedziałam to bardzo głośno. Jakiś pan się obejrzał, jakieś wychodzące ze sklepu panie popatrzyły na nas. Gruby śmieje się nerwowo.
– Akurat ci uwierzy.
– Zaraz się pan przekona – mówię Gruby daje mi kwiaty i mówi:
– Masz i spływaj! Biorę kwiaty.
– No, no, proszę grzeczniej – mówię. Nagle łapię go za rękę i ją całuję. On ją wyszarpuje. Patrzy na mnie ze strachem. Dygam ślicznie.
– Bardzo dziękuję.
Idę z kwiatami na drugą stronę jezdni. Podchodzę do Ewuni, wręczam jej bukiet.
– To dla ciebie, moja droga.
– Och, jakie cudne kwiaty! – zachwyca się Ewa i buch je do pyska pingwina śmieciucha. Oglądam się na grubasa. Patrzy, wszystko widział.
Łapię Ewę za rękę i w nogi. Wychylamy się zza rogu, a grubas wyciąga z pingwina swoje kwiaty. My w śmiech.
– Zmieniłaś kolejność – mówi Ewa – ale wyszło jeszcze lepiej. To świetnie. Plujesz komuś na łysinę, a on ci daje za to kwiaty. Tak właśnie trzeba postępować z facetami. Myślałam, że stchórzysz. Jesteś cudna.
– Zaraz się przekonasz, jaka jestem cudna – mówię. – Teraz moja kolej na rozkazy.
– Nie, na dzisiaj wystarczy – mówi Ewa.
– Nie masz tu nic do gadania – mówię i ciągnę ją za sobą. Rozglądam się i myślę, jaki by tu jej rozkaz wydać. Ewa opiera się.
– Już nie chcę!
Co by tu jej rozkazać, żeby na długo zapamiętała, tak, jak ja zapamiętam tego łysego idiotę z kwiatami…