Rozkażę jej, żeby kogoś kopnęła, to co to dla niej.
Rozkażę, żeby coś ukradła, to co to dla niej.
Już wiem, już wiem laleczko, co ci zrobię.
Ciągnę ją do bramy niskiego domu. Wychodzimy na małe, brudne podwóreczko. Jest tu lepiej dla moich planów, niż myślałam.
Wszystkie kubły ze śmieciami przepełnione, śmieci walają się wszędzie. Strasznie śmierdzi i latają wielkie muchy.
Popycham Ewę do kubłów.
– Tutaj – mówię. Ewa patrzy z przerażeniem.
– Co tutaj?
– Tutaj będziesz klęczała całe pół godziny.
– Proszę cię, nie rozkazuj mi tego!
– Będziesz klęczała z rękoma w górze – mówię wolno, napawając się jej przerażeniem i wstrętem. – I nie wolno ci będzie usiąść na piętach i ani na sekundę rąk opuścić. Masz być przez pół godziny nieruchoma, co by się nie stało.
– Majeczko – błaga mnie Ewa – nie rób tego. Dam ci, co tylko zechcesz. Dam ci dziesięć dolarów. Kupisz sobie coś w Peweksie… Błagam, odwołaj to, nie mów „rozkaz”!
– Nic z tego – mówię z uśmiechem. – Ja też cię prosiłam. Ewa przytula się do mnie.
– Proszę… Dzisiaj nie, jutro to zrobię. Ja teraz nie mam czasu, muszę lecieć. Umówiłam się…
– Nic z tego – mówię – klękaj! To rozkaz! Pokazuję miejsce wśród największych śmieci. Ewa krzywi się, kaprysi i jęczy ze wstrętu, ale klęka. Podnoszę jej ręce do góry.
– Nie tak wysoko – prosi.
– A właśnie, że tak – mówię. Cofam się o krok.
– Pokaż mi zegarek – mówi Ewa. Pokazuję jej.
– Jest czwarta trzydzieści pięć – mówię. – Masz tu klęczeć do piątej pięć.
– Nie myślałam, że jesteś taka wstrętna – mówi Ewa, klęcząc z uniesionymi rękoma.
– Jeszcze wielu rzeczy o mnie nie wiesz – mówię, wkładając ręce do kieszeni mojej nowej sukienki.
– Słońce mnie razi – mówi Ewa. – Mogę klęknąć w inną stronę?
– Za późno, klamka zapadła.
– Pożałujesz.
– Na razie myśl o tym, żebyś wytrzymała.
– Nie bój się, wytrzymam. Za to ty nie wytrzymasz tego, co ja ci rozkażę. Zobaczysz.
Jest wściekła. Śmieję się z ironią.
– Mam jeszcze całe pół godziny.
– Fuj, jak tu śmierdzi – mówi Ewa.
– Rzeczywiście, ohydnie. Więc pa, kochanie, zostawiam cię z tym słodkim zapachem samą.
Zatykam nos i odchodzę na drugi koniec podwóreczka. Siadam na murku. Patrzę stąd na Ewę. Klęczy jeszcze spokojnie. Mija pięć minut. No, zaraz zacznie się jej męka, wiem coś o tym. O, zaczyna kręcić głową…
– Muchy! – krzyczy rozpaczliwie. Nie odzywam się. Pewno, że muchy. Specjalnie takie miejsce wybrałam, żeby latały. A ona krzyczy: – Majka! Mogę je sobie odgonić od twarzy?
– Nie wolno!
– Na twarz mi siadają!
– Trudno! – wołam. – Możesz tylko głową ruszać!
– Przyjdź tu, odgoń je!
– Nie chce mi się!
Patrzę, jak rzuca głową na wszystkie strony.
– Świnia! – krzyczy. – Nienawidzę cię! Śmieję się głośno, żeby słyszała.
Niech sobie pokrzyczy. Dopiero siedem minut minęło. Jeszcze dwadzieścia trzy. Siadam na murku trochę dalej, żeby mnie objęło słoneczko. Poopalam się przy okazji.
– Długo jeszcze?!
– Dwadzieścia trzy minuty!
– Na czymś klęczę! Mogę się przesunąć?!
– Nie wolno! – odkrzykuję. Ona jęczy głośno. Zeskakuję z murku i podchodzę, żeby z bliska popatrzeć na jej mękę. Staję przed nią. Na jej spoconą, wykrzywioną z bólu buzię siadają muchy. Potrząsa głową. Odlatują, i znów siadają, jak gdyby wiedziały, że jeszcze tyle minut mogą to robić bezkarnie.
– Biedactwo – mówię – bardzo mi cię żal.
– Bolą mnie kolana – skarży się. – I kręgosłup. Już nie mogę, zaraz zemdleję…
– Uspokój się – mówię – jeszcze tylko dwadzieścia minut, wytrzymasz.
– Nie dam rady – jęczy. – Proszę, zwolnij mnie z rozkazu.
– Nic z tego, biedna kobieto – mówię. – Przecież się umówiłyśmy, że nie wolno odwoływać rozkazów.
– To chociaż odpędź te muchy. Błagam.
– Nie chce mi się wyjąć rąk z kieszeni – mówię, stojąc przed nią, i patrząc, jak się męczy.
– Ja chyba zwariuję – jęczy. W jej oczach ukazują się łzy.
– Ślicznie wyglądasz – mówię.
– Odpierdol się!
– Fuj, dlaczego tak brzydko się wyrażasz?
– Świnia, kretynka, chamica! Nienawidzę cię! Cmok, cmok, całuję ją w powietrzu. I mówię:
– Dawno nie słyszałam takich miłych komplementów. Dziękuję.
– Majeczko, kochana – jęczy żałośnie. – Zrób coś, pomóż mi.
– Jeszcze tylko piętnaście minut.
– Nie dam rady…
Szlocha. Szlocha coraz głośniej. Okropnie mi jej żal, ale cóż zrobić, rozkaz to rozkaz. Kucam przed nią i mówię pieszczotliwie:
– Moja malutka, moja biedna, moja nieszczęśliwa Ewunia.
– Zobaczysz – mówi – każę ci tu potem klęczeć do nocy.
– Trudno, to będę klęczeć. Ale wcale się nie boję, bo ty i tak nie wytrzymasz tych piętnastu minut, które ci pozostały.
– Właśnie, że wytrzymam!
– Lepiej mi podziękuj, że kazałam ci klęczeć tylko pół godziny – mówię. Ona pluje na mnie. Odskakuję, nie trafiła. Zbieram ślinę w ustach. Pluję jej prosto w buzię.
– Masz! – mówię. – Ząb za ząb, oko za oko, ślina za ślinę! Ewa opuszcza głowę, szlocha bezsilnie. Po jej twarzy spływa moja ślina. Drżąc na całym ciele, płacze tak rozpaczliwie, że aż mi się serce kraje. Wyjmuję chusteczkę, ocieram jej buzię z łez i mojej śliny.
Przytula twarz do mojej ręki. – Majeczko, najdroższa, zrób coś, pomóż mi. Ja już naprawdę nie mogę.
– Co mam zrobić?
– Nie wiem, nie bawmy się już w rozkazy.
– Nie możemy, – tłumaczę, głaszcząc ją po buzi. – Przysięgałyśmy, że to na całe życie. Nie pamiętasz? Pamiętam – jęczy. – Ale chociaż potrzymaj mi trochę ręce…
– Nie wolno mi.
– Nie wytrzymam.
– To złamiesz przysięgę i będzie koniec z naszą przyjaźnią. No i już nigdy się na mnie nie zemścisz.
– Zobaczysz, zemszczę się!
Wiem, kochanie, wiem – mówię i całuję jej śliczny, spocony buziaczek. Z bramy domu wychodzi babinka z koszem ze śmieciami. Wyrzuca je obok kubła, niedaleko od nas. Patrzy na Ewę.
– Co jej jest? – pyta zdziwiona.
– Ona pokutuje za grzechy – wyjaśniam.
– Czemu na śmietniku? Niech do kościoła idzie pokutować.
– W kościele tak nie śmierdzi – mówię. – I tylu much nie ma. Babinka chichocze.
– Jakaś nienormalna – mówi. Z pustym kubełkiem znika w bramie. Ewa otrząsa się od much.
– One mnie zaraz zjedzą – mówi. – Odgoń je…
Podnoszę z ziemi dużą płachtę gazety. Owijam nią głowę Ewuni. Zakręcam z tyłu, jakoś się trzyma. Mówię:
– Żebyś wiedziała, że mam litość nad zwierzętami. Podziękuj mi.
– Gówno! – mówi Ewa spod gazety.
– Oj, oj, bo ci zaraz zdejmę i odejdę – grożę.
– Nie, nie! Dziękuję bardzo.
– Jeszcze dziesięć minut – mówię. Ewunia drży i jęczy cichutko. Nagle rozlega się bardzo głośna muzyka. To z tego otwartego okna na pierwszym piętrze. Skrzypce i bębny. A tu, przy kubłach, wśród rozwalonych śmieci, klęczy moja Ewunia z gazetą zamiast twarzy, z uniesionymi do nieba rękoma. Odchodzę, cicho stąpając. Już jestem na ulicy.
Chodzą ludzie. Jest zwyczajnie, nudno, normalnie. Nikt nie wie, że tam, na podwórku, męczy się dziewczynka. Nie, nie ucieknę, chociaż przed chwilą chciałam uciec. Wrócę do Ewuni, choć czeka mnie jej straszna zemsta. Tylko ją jedną mam na świecie. Co bym zrobiła, gdybym jej nie miała?… Wracam na podwórko. Trzęsie się tu Ewunia i nawet nie wie, że mnie tak długo nie było, nie wie, że miałam odejść na zawsze. Muzyka z okna taka głośna, że słyszę jęki Ewuni dopiero wtedy, gdy podchodzę do niej całkiem blisko. Patrzę na zegarek. Już dwie po piątej, jeszcze tylko trzy minuty. Naciskam dzyndzelek, cofam czas o cztery minuty. Zdejmuję gazetę z głowy Ewy. Cała jej buzia zlana potem i łzami.
– Ile? – pyta niewyraźnie, przez zęby.
– Jeszcze siedem minut.
– Nie mogę… – jęczy. Jej ciałem wstrząsają drgawki. Kręci głową na wszystkie strony.
– Jeszcze tylko troszkę, wytrzymaj kochanie. Płacze.
– Pomóż mi…
– Jak? – pytam, czując łzy napływające mi do oczu.
– Popieść mnie – prosi. Zaczynam ją głaskać po włosach.
– Nie, nie tu… Dotknij mi cycuszków. Pogłaskaj je, proszę… Dotykam jej cycuszków, głaszczę je. Są większe niż moje. Ewa zaciska powieki i prosi: – Mocniej.
To głaszczę je mocniej. Pod moimi palcami wykluwają się dwa twardziutkie guziczki.
– Złap je…
Łapię je i ściskam. Ewa uspokaja się, mruczy cicho.
– Lepiej? – pytam.
– Tak. – Ewa uśmiecha się przez łzy.
Bawię się jej guziczkami. W pewnej chwili podnoszę głowę i widzę w oknie tamtą babcię, co wyrzucała śmieci. Gapi się na nas. A w innym oknie jakiś chłopak podgląda nas zza firanki. Puszczam guziczki Ewuni.
– Jeszcze, proszę… – mówi, nie otwierając oczu.
– Starczy. Już tyko dwie minuty, muszę się nacieszyć twoją męką. Otwiera oczy.
– Jesteś wiedźma – mówi. Uśmiecham się.
– Yhm…
Patrzę na jej twarz, znów wykrzywioną z bólu. Zerkam na zegarek.
– Jeszcze minuta – mówię. Wstaję. Obok mnie telepie się Ewunia w ostatnich drgawkach…
– Już.
Ręce jej klap, w dół. Już Ewunia leży na boku, w śmieciach, i nie rusza się jęcząc cicho. Skończyła się jej męka. Już niedługo rozpocznie się moja. Pochylam się, biorę ją pod pachy.
– Nie dotykaj… boli… Podnoszę ją.
– Nie mogę nóg wyprostować – piszczy.
– Zaraz ci przejdzie.
Prowadzę ją powoli w stronę murku. Idzie jak kaleka, przy każdym kroku wydaje bolesne jęki. Pomagam jej usiąść.
– Moje biedactwo.