Выбрать главу

Biorę dwie szklanki koktailu „Pomarańczowy Szantaż” i podchodzę do niego. Idę, lód w szklankach brzęczy, stukają po marmurowych płytach moje obcasy.

Dosyć młody, ale jakiś taki łysawy.

– Hałdjudu – mówię. Kurcze, co to „hałdjudu” może znaczyć? Gość bierze mnie pod ramię, w krzaki ciągnie.

– Marysiu – mówi cicho – chcę ci pomóc. Daję mu szklankę z koktailem i zegarek.

– Witam rodaka, co tam słychać w kraju?

On koktail wypija jednym łykiem, jakby to była jakaś czysta wódka, zegarek chowa do kieszeni i mówi szybko, nerwowo, ciągle się na Majkela i gości oglądając.

– Uciekaj, Marysiu, mam rower. Wyrywam mu się.

– Majkel! – wołam. – Helpmi!

– Bądź cierpliwa, proszę cię, Marysiu – mówi okularnik i znów za rękę mnie łapie. Wołam:

– Majkel! Majkel!

Atansjon plis, już nie ma dziada. Dał nura w krzaki i uciekł. Podchodzi Majkel, chyba nic nie widział. Może i dobrze, że nie widział.

– Kaman bejbi, syt dałn – mówi i zamek błyskawiczny uśmiechu przede mną rozsuwa. Liczę mu szybko zęby. 128, okej, żadnego nie brakuje. Wracamy do gości, siadamy. Jemy i pijemy, o pogodzie rozmawiamy…

Koktail wypity, goście pojechali, pomarańczowe słońce za białe wille się chowa. Dzieci już pokładłam, idę teraz do naszej palisandrowej sypialni. Koszulkę mam na sobie różową, błyszczącą, 35 $. Majkel w piżamie za 30. Która to godzina? Co?… Znów dziesiąta dziesięć? Na Majkela zegarek zerkam, zgadza się, u niego też dziesiąta dziesięć.

Wyłączam telewizor. Obraz zgasł. Za oknem też ciemno. Co ten dziad w okularach ode mnie chciał?

Trzeba wszystko pozamykać, bo się jeszcze w nocy wkradnie. Zaraz, jutro, złego psa kupię, na noc do ogrodu będę go wypuszczać. Ciekawe, ile $ taki pies może kosztować? Zamyślona do łóżka wchodzę, Majkela niechcący potrącam.

– Ajm sory.

Ten Majkel jakiś dziwny. Książeczkę z kolorowymi obrazkami ogląda i zęby szczerzy. Niech do mnie zęby szczerzy, nie do książki.

– Noc jest po to, żeby spać, a nie po to, żeby czytać! – mówię rozzłoszczona i gaszę światło. Przeciągam się rozkosznie i zasypiam.

Budzę się, lukam… przez błyszczące żaluzje słońce do naszej sypialni zagląda. W łazience Majkel zęby pucuje. Która to godzina? Co, znowu dziesiąta dziesięć? No tak, to przecież ranek. Dzieci w piżamkach wbiegają, do mnie się przytulają ze śmiechem i piskami. No… nabawiliśmy się, śniadanie zjedliśmy, co tu dalej robić? Która to godzina? No nie, znów dziesiąta dziesięć! Taki drogi zegarek, a stoi? Wołam dzieci, na ich zegarkach też dziesiąta dziesięć. I u Majkela dziesiąta dziesięć. Jaki dziwny jest tajm. Raz zasuwa jak rakieta, a raz w rzeźbę zastyga. Co tam, trzeba na plażę iść, słońca pokosztować, poopalać się i w ogóle. Co będziemy iść, lepiej autem pojechać. Jedziemy, jedziemy… i dojeżdżamy do morza. Całą rodziną po piasku idziemy i dokazujemy.

Piasek żółciutki, morze szafirowe, niebo błękitne, a mój kostium kąpielowy z lycry czerwony i tak się błyszczy, jak tylko lycra może się błyszczeć. Cudownie.

– Chyba pójdę się wykąpać – mówię.

– Atansjon bejbi, ajlafju – mówi Majkel i swoją książeczkę z obrazkami wyciąga.

– Jes Majkel, jes.

Całuję Majkela i dzieci. Coś na wydmie błysnęło. To okulary okularnika. Coś mnie w stopę łaskocze. Odskakuję. Pająk wielki, włochaty, w piasek się zagrzebuje…

– Zaraz wracam – mówię szybko do Majkela. – Ty pilnuj dzieci, na wydmy ich nie wypuszczaj. A jakby tu się taki w szarym swetrze kręcił, to police na help wołaj.

Chlup!!

Do morza wskoczyłam. Woda cieplutka, pływać umiem, to sobie żabką płynę. Płynę, płynę, płynę i płynę… trochę już nudno tak płynąć.

Głowę odwracam, plaży nie widać, wszędzie morze. Oj, za daleko wypłynęłam, wracać trzeba.

Tam, na powierzchni, coś się unosi. Na pewno boja, odpocznę przy niej, bo jestem zmęczona.

Podpływam, a to nie boja, to trup straszny, wydęty i szary, a miejscami czarny. Rzucam się w tył, trup do mnie. Za nogę mnie łapie, pod wodę wciąga, obejmuje, do siebie przyciska. Oj, powietrza, bo się zaraz zachłysnę.

Szept ochrypły słyszę w uszach.

– Mary… Mary…

A może to tylko szum morza?

Trup w kleszczach mnie trzyma. Poruszają się nabrzmiałe, trochę już wyżarte usta w twarzy straszliwej, czarnej, baloniastej. Mówi coś… Zamiast słów z pyska mu rybki wyskakują malutkie. To nie rybki, to literki, to całe wyrazy. Ale nie polskie, chyba angielskie. Nic nie rozumiem, chociaż rozumiałam, kiedy Majkel do mnie gadał.

Duszę się! Powietrza!

Usta otwieram, woda do ust mi wpada, a razem z nią rybki wszystkie, wszystkie wyrazy. Do płuc się wciskają, zaraz mnie rozerwie. Trup wargami do mych warg przywiera. Wzrokiem się we mnie wwierca, a zamiast oczu ślimak i perła. Odpycham go od siebie, zrywam się z krzykiem.

Tu jestem, leżę na tapczanie.

Nade mną Ewa stoi, brwi marszczy, wpatruje się we mnie.

– Spałaś? – pyta. Dyszę ciężko, jeszcze widzę mordę trupa. Rozglądam się po pokoju. Mówię:

– Gdzie moja teczka? Coś do pisania! Szybko!

Ewa podaje mi długopis i duży, zielony notes. Siadam, kładę notes na kolanach i piszę pospiesznie, żeby nie zapomnieć. „Abandoned hope and love that turns to hate and serf contempt bitterer to drink than blood pain whose unheeded and familiar speech is howling and keen shrieks day after day and Hell or the sharp fear of Hell”… Skończyłam. Ewa przez ramię mi zagląda i mówi zdziwiona:

– Ty świetnie znasz angielski.

– Tylko że nic nie rozumiem. Przeczytaj mi to, przetłumacz. Proszę.

– Jeśli napisałaś, to przecież rozumiesz.

– Nic nie wiem, to mi się przyśniło. To były ryby, a ja je połknęłam.

– Niesamowite – śmieje się Ewa. – Nie wierzę.

– Przysięgam – mówię. – Przetłumacz mi to.

Ewa bierze notes i zaczyna wolno tłumaczyć:

– Porzucona nadzieja i miłość, która obróciła się w nienawiść… self., pogarda do siebie bardziej gorzka do picia, niż krew. gól., którego… coś tam, nie wiem… znajoma, zażyła mowa jest straszliwa… i przenikliwe piski dzień po dniu. I piekło, albo ostry strach piekła…

Ewa spogląda na mnie.

– Heli… piekło. To ostatnie słowo. Nie patrz tak na mnie.

– Jak? – pytam.

– Tak dziwnie… aż się ciebie boję.

– Ja też się boję – mówię. Wstaję, chodzę po pokoju. Siadam w fotelu. Piekło. Wszystko jasne. Nie ucieknę. Nikt mnie nie obroni. Ewa podchodzi do mnie.

– Naprawdę to ci się przyśniło?

– Tak.

– To straszne… Nie rób takich oczu, proszę. Heli, piekło. Czym zawiniłam? I słyszę, jak coś we mnie szepcze: „niczym”. Ach, więc jeszcze niczym. Więc dopiero zawinię?

– Majka – mówi Ewa. Spoglądam na nią, uśmiecham się. Nie, nie uśmiecham się, rozciągam tylko usta w uśmiechu. Ale Ewa widzi mój uśmiech.

– Mam dla ciebie nowiny – mówi. – Byłam u ciebie w domu. Rozmawiałam z twoją mamą.

– Rozmawiałaś z moją mamą?!

– Tak. Nabujałam, że dostałaś krwotoku u mnie w domu i że wezwaliśmy do ciebie lekarza, który orzekł po badaniu, że to na tle nerwowego rozstroju związanego z dojrzewaniem. I że musisz leżeć w spokoju, i żeby cię nie ruszać. Więc powiedziałam twojej mamie, że będziesz leżała u nas do poniedziałku.

– I co mamusia?

– No… martwiła się.

– Biedna mamusia.

– Ale ją uspokoiłam. Powiedziałam, że jesteś tu w Szczawnie pod dobrą opieką i że lekarz, który cię badał, jest naszym sąsiadem, co akurat jest prawdą. Twoja mama zrobiła mi herbaty. Rozmawiałyśmy chyba ze dwadzieścia minut.

– O czym?

– O wszystkim. Także i o tobie. Nie bój się, ja mam taką metodę na ludzi, że jak zechcę, to każdy mnie polubi. Trzeba tylko mówić to, co oni chcieliby usłyszeć. Ach, i poznałam twoje siostrzyczki. Akurat się kąpały. Naopowiadałam im różnych głupot do śmiechu. Wiesz, ta twoja Zosia jest dosyć inteligentna.

– Bo Krysia jest bardziej taka skryta. A Tadzia i tatę widziałaś? Ewa kręci głową.

– Nie miałam tej przyjemności.

– Bo tata na pewno spał, a Tadziu jeszcze latał po dworze. Ale powiedz mi… naprawdę mamusia niczego się nie domyśliła?

– Za kogo ty mnie masz? Za idiotkę? Wszystko połknęła, herbatką popiła. A gdy się już żegnałyśmy, to nawet powiedziała, że bardzo się cieszy, że masz taką poważną koleżankę, i że może też wkrótce spoważniejesz, jak się będziesz ze mną kolegować.

Ewa ściąga usteczka w ciup, składa dłonie jak do modlitwy. Stojąc w tej nobliwej pozie, strzela na mnie oczami i mówi z nagłą chrypą w głosie:

– Jak się kiedy wkurwię, to wstąpię do zakonu. Oczywiście, do męskiego.

Podskakuje do góry, krzyczy: – Tak się cieszę! – leci do magnetofonu, wkłada do środka kasetę, podkręca do końca gałkę potencjometru. Eksplozja metalu rzuca ją na mój fotel. Przykrywa nas dźwiękowa fala.

Ciepły, słodki wieczór dwie godziny później. Dochodzi dziesiąta dziesięć. Siedzę na krześle, plecami do lustra. Mam na sobie śliczną sukienkę z białego jedwabiu w bordowe grochy. Obcisłą, krótką, na ramiączkach w górze. I cienkie rajstopki śliskie jak szkło, i pantofelki na bardzo wysokich obcasach, w których bardzo łatwo się przewrócić.

Ewunia siedzi okrakiem na moich kolanach i nakłada mi kolor na powieki. Szminkuje mi usta i powleka szminkę specjalnym błyszczkiem.

Fuj, jakie to niedobre.

– Nie oblizuj się, bo ci wyrwę język – mówi Ewunia. Wstaje, cofa się. Taksuje mnie wzrokiem. Urywa pączek białej różyczki z wazonu i wpina mi go w gładko do tyłu zaczesane włosy.

– Skończone – mówi. – Teraz spójrz do lustra. Podnoszę się z krzesła, odwracam do lustra. Jakaś dziewczyna tam stoi.

To ja?

Ta piękna, poważna, dorosła dziewczyna… to ja?

W lustrze, za mną staje Ewunia. Też wystrojona i umalowana. Och, jakie my do siebie jesteśmy podobne. Jakie śliczne.