Выбрать главу

Rozmawiałam z panią wychowawczynią. Jest ładna i młoda. O wszystko mnie wypytywała. Dziwiła się, że zmieniłam szkołę na dwa miesiące przed końcem podstawówki. Powiedziałam, że to przez nowe mieszkanie i przez to, że mamusia boi się dzikich lokatorów. Wtedy pani się zaśmiała, pogłaskała mnie po głowie i poszła. Ona jest dobra. Gdyby uczyła fizyki, na pewno nie dostałabym tej dwójki.

Pani od fizyki jest niecierpliwa i jak się jej szybko nie odpowie, to zaraz krzyczy, a jak ktoś na mnie krzyczy, to ja się zaraz zacinam. Pani od fizyki nazywa się Zelenow. A wychowawczyni uczy biologii i nazywa się pani Turska.

Wiem już też, jak ma na nazwisko dziewczynka, która siedzi przede mną, ta czarna, o imieniu Ewa. Nazywa się Bogdaj. A ten gruby, co mówi przez nos i siedzi w jednej ławce z Kawczakiem, nazywa się Ziębiński. A w pierwszej ławce od okna siedzi dziewczynka, która jest grubsza i wyższa nawet od Ziębińskiego. Ma piersi jak balony i ciągle goni na przerwach za jednym chłopcem, który ma na imię Zenek. Tak, jak nasz Zenuś. Gdy go złapie, wykręca mu ręce i znęca się nad nim. On się wyrywa, próbuje ją kopnąć, ale ona jakoś zawsze uskoczy. Wszyscy nazywają ją Szkapa, ale ona się nie obraża, tylko ciągle goni Zenka. On jest niższy od niej o dwie głowy. Ma piskliwy głosik i krzyczy: – Odwal się Szkapa, bo tak cię kopnę, że pożałujesz! – Spróbuj – mówi ona i łapie go za szyję od tyłu.

W klasie jest dużo ładnych dziewczynek. Ładnie się też ubierają.

Najczęściej noszą czarne rajstopy i wąskie spódniczki z dżinsu.

Niektóre noszą krótkie, a niektóre długie, do pół łydki, z rozcięciem z tyłu.

Jednak najładniejszą dziewczynką jest Ewa Bogdaj.

Też nosi krótką, dżinsową spódniczkę i czarne rajstopy. I czarny, luźny sweter w duże oka. Jest pięknie opalona. Siedzi przede mną, więc ciągle na nią patrzę. Z tyłu też ładnie wygląda. Ciągle się kręci. Czasem widzę jej twarz z boku. Często gryzie dolną wargę.

Lubię sobie przypominać, jak się do mnie uśmiechnęła, wtedy, na pierwszej lekcji. Ma piękny uśmiech.

Jest jakby nerwowa, ale gdy coś do kogoś mówi, to się zaraz uspokaja. Cała nieruchomieje, tylko usta jej się ruszają.

Lubi zakładać rękę za szyję. Gładzi się ciągle z tyłu, w miejscu, gdzie kończą się włosy. Jej paznokcie są długie i lśnią, jakby były pomalowane przezroczystą farbą. Na najmniejszym paznokciu ma naklejoną śliczną, złotą gwiazdkę. Nigdy nie widziałam takiej pięknej dziewczynki, chyba że w telewizji na jakimś filmie, albo na wyborach miss.

Od czasu, gdy pochwaliła moją sukienkę, już więcej się do mnie nie odezwała. Niekiedy się odwraca i szepcze o czymś z Klaudią.

Klaudia jest wysoka i chuda. Ma długie, proste włosy i ciągle się garbi. Chodzi w dżinsach. Jak coś pisze, wysuwa z ust koniuszek języka. Ma bardzo ładny charakter pisma. Stąd widzę też, jak pisze Ewa Bogdaj. Szybko, ale niewyraźnie. Dziewczynka, która siedzi obok niej, ma na imię Magda. Ładna, pulchna buzia, dołeczki w policzkach i popielate włosy do ramion. Ona i Klaudia na przerwach chodzą wszędzie z Ewą. Ewa coś opowiada, a one się śmieją. Ewa chodzi tak, jakby tańczyła, jak baletnice w telewizji. Jest bardzo zgrabna, wcale nie wygląda na dziewczynkę, która chodzi jeszcze do szkoły podstawowej.

A ta dziewczynka, co się popłakała na pierwszej lekcji i już nie wróciła do klasy, nazywa się Bogdańska. Kasia Bogdańska. Zawsze przy sprawdzaniu obecności jako pierwsza wyczytywana jest Ewa Bogdaj, a zaraz po niej Bogdańska. I zawsze przy Bogdańskiej ktoś mówił, że nieobecna. A jak sprawdzała obecność wychowawczyni, to wstała Magda i powiedziała, że Kaśka uciekła z pierwszej lekcji.

Pani powiedziała: – Znowu – i westchnęła. Wtedy Magda spojrzała na Ewę, a Ewa na Magdę i się uśmiechnęły.

Interferencja światła?

To Marlena Pyzik jąka się przy tablicy, chyba zaraz dostanie dwóję. Coś trąbi za oknem, to klakson samochodu. Cichnie, i znów trąbi. Pani Zelenow robi dziwną minę. – Bardzo ładnie – mówi do Marleny. – Siadaj.

Marlena wraca do ławki, a pani wstaje, bierze dziennik i mówi:

– Posiedźcie teraz cicho, zaraz będzie dzwonek.

Wychodzi. Zostaliśmy sami. Robi się coraz głośniej, wszyscy pakują książki i zeszyty, bo to przecież ostatnia lekcja. Jakiś chłopak, chyba się nazywa Krempicki, woła od okna:

– Chłopaki, szybko, jej kochanek!

Po chwili prawie cała klasa tłoczy się przy oknach. Ktoś mówi:

– Kurwa, ale łysy.

Ewa wstaje, zarzuca torbę na plecy.

– Chodźcie – mówi do Magdy i Klaudii – co będziemy czekać. Wychodzą. Cały rząd ławek pod ścianą został pusty. Tylko ja tu siedzę. Pod oknami zamieszanie. Chłopaki siłują się. Wyciągam z kieszeni lusterko, poprawiam włosy i chowam lusterko. Zrobiło się ciepło, bo wyszło słoneczko. Wyschły wszystkie ulice. Wieje mocny wiatr, ale ciepły. Już po drugiej. Chodzę sobie i zwiedzam Wałbrzych. Domy są zabytkowe, pełno na nich różnych wyrzeźbionych figur. A co piętro, to inne okna. Ulice są albo z góry, albo pod górę. I jest tu ogromny kościół. Byłam w środku zmówiłam po trzy razy Ojcze Nasz i Zdrowaś Mario, łaskiś pełna. Teraz jestem w rynku. Na samym środku stoi fontanna. Tryskająca woda błyszczy w słońcu.

Nagle, patrzę…

Na ławce, niedaleko fontanny, siedzi dziewczynka z mojej klasy, ta, co się popłakała, Kasia Bogdańska. Tak, to ona. Siedzi tyłem do mnie, ale poznaję ja po czarnej chustce w żółte kwiaty narzuconej na plecy i po włosach, które błyszczą w słońcu tak samo jak fontanna. Głowę ma pochyloną nad kolanami, chyba znów płacze. Podchodzę bliżej. Zatrzymuję się. Może to nie ona? Nie, to na pewno ona. Siądę koło niej, może jej ktoś z rodziny umarł. Mnie też umarła babcia, to wiem, jak to jest, gdy ktoś umrze. Też płakałam cały dzień. A może nie chce, żeby ktoś widział, że płacze? Ale przecież człowiekowi robi się lżej, gdy ma się komu wyżalić. Podejdę. A jak mnie nie pozna? To trudno, to odejdę. Podchodzę, patrzę, ona wcale nie płacze. Jest pochylona, bo zapisuje coś w zeszyciku, leżącym na jej kolanach. Ale się wygłupiłam. Na szczęście nie widziała, że podchodzę. Już mam odejść, gdy ona podnosi głowę i spogląda na mnie. Robi mi się głupio, nie wiem, co powiedzieć.

– Ale masz minę – mówi ona i uśmiecha się. I nie śmieje się ze mnie, tylko się do mnie uśmiecha. Ach, jak cudnie się uśmiecha. I w tym momencie, nie wiadomo dlaczego, odczuwam wielką radość i już wcale nie jest mi głupio.

– Siadaj – mówi ona i pokazuje ręką miejsce obok siebie. Siadam, uciekam spojrzeniem na fontannę, w której, na moich oczach, gaśnie nagle słońce. Przełamuję się i spoglądam na Kasię. Ona jeszcze się uśmiecha i nagle cała ta radość, która jest we mnie, wybucha jak balon, gdy go ktoś nakłuje szpilką. Zaczynam się śmiać, całkiem bez powodu. Śmiejemy się teraz obie. Głośno, coraz głośniej. Śmiejemy się i śmiejemy, przestajemy, i znów się śmiejemy. Śmiejemy się, i już nie możemy przestać się śmiać.

No, już się nie śmiejemy, tylko oddychamy głośno, zmęczone tym śmiechem.

– A tak właściwie, to z czego się śmiałaś? pyta Kasia.

– Nie mam pojęcia – mówię – zapomniałam.

I znów obie w śmiech. Trzymając się za brzuchy, skręcamy się i nie możemy złapać tchu. Nagle bum!… Coś mnie w głowę walnęło. Patrzę do góry, z nieba lecą twarde kulki.

– Uciekamy! – krzyczy Kasia, łapie mnie za rękę i w nogi. Wbiegamy do bramy. W rynku popłoch, wszyscy uciekają, chowają się po bramach. Cały chodnik zasłany podrygującymi, chrzęszczącymi, lodowymi kulkami. Schylam się i jedną z nich podnoszę. Kładę ją na dłoni. Z bliska wygląda jak jajeczko małego ptaszka. Razem z Kasią patrzymy, jak się topi powoli. Już tylko trochę wody z niej zostało. Wycieram rękę o sukienkę.

Już się cały grad wypadał.

W rynku znów chodzą ludzie. Wszędzie biało od lodowych kulek, które robią się coraz mniejsze i mniejsze. Kasia ciągnie mnie gdzieś, wchodzimy w jakieś drzwi. To szatnia.

– Daj teczkę – mówi Kasia. Podaję jej moją teczkę, a ona ją razem ze swoją torbą podaje pani za ladą. Patrzę, to kawiarnia, jesteśmy w kawiarni. Nigdy nie byłam w kawiarni.

– Coś ty – mówię przestraszona, ale już jesteśmy w środku.

– Weź numerek – mówi Kasia i mnie zostawia. Siada przy stoliku pod oknem. Wracam. Pani daje mi trójkącik z blachy, na nim cyfra: 42. Idę do stolika, gdzie Kasia. Wszędzie siedzą ludzie, sami dorośli. Siadam. Za szybą okna, za firanką, widać rynek. Ktoś nagle mówi: – Słucham?

Przy naszym stoliku stoi pani w malutkim, białym fartuszku i spogląda to na Kasię, to na mnie. A Kasia mówi tak:

– Dwie duże porcje lodów z bakaliami, sok pomarańczowy i dwie szklanki.

– Sok tylko zagraniczny, w puszce – mówi pani.

– Innego nie pijam – odpowiada Kasia. Pani odchodzi.

– Ale ja mam tylko dwadzieścia złotych – mówię szybko, żeby Kasia zdążyła odwołać to, co dla mnie zamówiła.

– Ja cię zaprosiłam, więc się nie martw – mówi na to Kasia i odczesuje palcami do tyłu swoje włosy. Są śliczne. Trochę złote, a trochę różowe. I tak ich dużo, że można by nimi obdzielić ze cztery dziewczynki, a może nawet pięć. Kasia obejmuje kolano splecionymi dłońmi i garbiąc się lekko, spogląda na mnie.

– Wiesz – mówi – robisz tak śmieszne i słodkie minki, że chyba będę cię nazywała Minką. Chcesz, Minko?

– No.

– A ja mam na imię Katarzyna.

– Wiem – mówię. – Katarzyna Bogdańska.

– Skąd wiesz?

– Bo jak cię wyczytywali na sprawdzaniu obecności… to się domyśliłam, że to ty, bo nikogo innego nie brakowało. Kasia uśmiecha się i już ma coś powiedzieć, ale w tym samym momencie przychodzi pani, stawia na stoliku soki i lody i odchodzi.