Выбрать главу

– Jesteś ode mnie piękniejsza – mówi Ewunia.

– Nie – mówię – ty jesteś piękniejsza.

– Jesteś ode mnie bardziej oryginalna – mówi ona. – Popatrz, jakie ty masz szeroko rozstawione oczy. Wylazły na wierzch, bo odsłoniłam ci czoło.

Wpatruję się w lustro.

Moje czoło… takie dziwne, takie wysokie. A oczy jeszcze dziwniejsze i takie obce. Odwracam się do Ewuni, patrzę z bliska na jej prześliczną, delikatną buzię.

– Jesteś najpiękniejszą dziewczyną na świecie – mówię.

– A właśnie że ty jesteś najpiękniejsza – mówi Ewunia. – Jesteś tak piękna, że zaraz cię zjem.

– Ja ciebie też zjem.

Zachwycone sobą, uśmiechamy się do siebie. I znowu nasze piękne oczy wędrują do lustra.

Patrzę na siebie, patrzę, i ciągle nie mogę się rozpoznać. Gdybym spotkała taką dziewczynę na ulicy, wstydziłabym się do niej odezwać. A to przecież ja. Rozchylam usta, tamta dziewczyna też rozchyla usta, bo przecież to ja.

Ja.

Mogłabym tak tu stać i patrzeć na siebie do końca świata.

Ewunia wciąga policzki i wydyma usta. Ja robię to samo i staję się jeszcze bardziej piękna, jeszcze bardziej obca.

– I co? – pyta Ewunia. Przytulam się do niej, ale ostrożnie, uważając na makijaż.

– Kocham cię – szepczę.

– A ja ciebie, księżniczko, kocham jeszcze bardziej – szepcze Ewunia. – Zobaczysz, podbijemy cały świat. Ale musisz mnie we wszystkim się słuchać.

– Tak – szepczę. W uszy kłują mnie delikatnie klipsy perełki.

– Nasze fotografie znajdą się na najważniejszych okładkach. Będziemy zarabiały pół miliona dolarów rocznie. Obiecuję ci. Tylko pamiętaj, musisz ze mną trzymać.

– Tak – szepczę, drżąc gdzieś w środku. Chyba zaraz umrę, tak mi cudownie i słodko.

– Chodźmy pokazać się do ogrodu – mówi Ewunia. – Baby pękną z zazdrości.

Ściskam jej rękę.

– Nie, wstydzę się…

– Och, nie kokietuj. Chodź.

Ciągnie mnie za sobą. Trochę się opieram, ale tylko trochę. Wychodzimy z pokoju na taras.

W głębi ogrodu jarzą się światełka żarówek. Dobiega stamtąd cicha muzyka, głosy, śmiechy. Schodzimy po schodach i, trzymając się za ręce, idziemy wśród drzew, wąską, wyłożoną płytkami ścieżką. Nogi mam jak z galarety i muszę bez przerwy uważać, żeby się nie potknąć w moich pantofelkach. Tam, w altanie, pełno ludzi. Chyba z dziesięć osób. Panie i panowie, wszyscy tacy eleganccy. Siedzą w fotelikach przy białym stole. Rozmawiają, piją coś i śmieją się. Wchodzimy z Ewunią w krąg światła, już nas zauważono. Tatuś Ewuni gwiżdże.

– O, królewny nas odwiedziły – mówi. – Prosimy, wasze wysokości.

– My jak ćmy – mówi Ewunia. – Przyszłyśmy opalić skrzydełka w ogniu waszych spojrzeń.

Już jesteśmy w altanie. Ewunia wita się ze wszystkimi. Całuje się z paniami, a panowie całują ją w rękę. Śmieją się i żartują.

– A to Majeczka – mówi Ewunia, wskazując na mnie. – Moja najlepsza przyjaciółeczka.

– Dobry wieczór – mówię cicho. Mało co, a bym dygnęła. Teraz wszyscy patrzą na mnie.

– Możemy z wami chwilkę posiedzieć? – pyta Ewunia.

– Nawet i poleżeć możecie z nami – mówi na to jeden z panów. Ogólny śmiech. Ewunia siada na białej ławeczce przy balustradzie. Wskazuje mi ręką miejsce obok siebie. To siadam, składając razem kolana. Podnoszę oczy i zaraz je opuszczam, bo nikt nic nie mówi, tylko patrzą na nas.

– Co się tak gapicie? – mówi Ewunia. – Dajcie nam po drinku, bo jesteśmy trzeźwe i się wstydzimy.

– Wlej im, Grzesiu, kropelkę dżinu do dzbanka z lodem – mówi mama Ewuni i śmieje się do nas. Wygląda ślicznie i młodziutko w białej, błyszczącej bluzce i białej, króciutkiej spódniczce. A jak się śmieje na głos, to tak fajnie się śmieje, jakby miała chrypkę.

– Jesteście naprawdę bardzo piękne – mówi do nas pani w okularach.

– Powinnyście razem wystartować w wyborach miss.

– Nie będziemy sobie robiły konkurencji – odpowiada Ewunia. Pan Grzesio, który jest całkiem siwy, ale bardzo ładny, nalewa do dwóch niskich szklanek trochę czegoś z kolorowej butelki i trochę czegoś z innej. Wrzuca tam kostki lodu i podaje nam. Spogląda na mnie z bliska. Mówię: – Dziękuję – i nie wiem, co dalej, bo spuszczam oczy. I choć jestem okropnie skrępowana, to jakoś dziwnie mi rozkosznie.

Dobrze mi tu.

Niedługo będę już dorosła. Będę sobie rozmawiała na różne tematy z innymi dorosłymi osobami. Tak, jak moja Ewunia, która w ogóle się nie krępuje. Właśnie im coś opowiada, a oni się śmieją. To cudowne siedzieć tak z przyjaciółmi letniną wieczorem w oświetlonej altanie, i gadać, i śmiać się z nimi. Oni coś mówią, ale nie wiem co, nie słucham, bo tak mi dobrze z własnymi myślami rozmawiać… Żeby tak Tadziu mnie teraz zobaczył, albo Kazik Kamiński. Ale by się zdziwił. Albo, gdyby mamusia… Zaraz by wpadła, dała mi w ucho i zaciągła do domu. E, nie, wstydziłaby się tu wejść. Za trzy lata skończę osiemnaście. Będę mamusię dalej bardzo kochała, ale nie pozwolę jej się wtrącać do mojego życia. Brzęczy lód w mojej szklance.

Przezroczyste kosteczki topią się powoli. Spoglądam w bok, a Ewunia ze swojej już prawie wszystko wypiła. To ja też podnoszę szklankę do ust, upijam łyk. Jakieś gorzkie, ale trochę słodkie. To jakaś wódka z czymś zmieszana. Jak był chrzest Zenusia, to tata się upił i kazał mi chlapnąć kieliszek wódki. Ledwo przyłożyłam usta i zaraz poleciałam wymiotować. A teraz jakoś nie chce mi się wymiotować, choć pociągnęłam taki duży łyk. W brzuszku robi mi się gorąco i przyjemnie, w głowie tak samo. Co tam, napiję się jeszcze. Hop, siup, na drugą nóżkę. Tak zawsze mówiła pani Marysia, żona pana Krzyśka, jak pili w ogródku przy siatce z tatą i panem Kamińskim. Tata mówił: „no to cyk”, albo „no to chlup w ten głupi dziób”. Pan Kamiński mówił: „no to abyśmy”, a pan Krzysiek: „za komunę, żeby nas nie przeżyła”. A potem wszyscy śpiewali chórem: „Pijmy wszyscy duszkiem, pijmy wszyscy duszkiem, z kufeleczka z małym uszkiem…” Na końcu śpiewali o chacharach.

Tu, w altanie u państwa Bogdajów, też piją alkohol, ale inaczej. Każdy ma swoją szklankę i pije, kiedy chce. I nie przekrzykują się, ani nic, tylko sobie kulturalnie rozmawiają. Ewunia łapie mnie nagle za ramię.

– Ale jestem głupia – mówi. – Przecież Grzesio może nam przetłumaczyć dokładnie.

– Co chcecie przetłumaczyć? – pyta pan Grzesio.

– Mamy taki dziwny, angielski tekst, który Majce się przyśnił. Zaraz go przyniosę.

Ewunia wstaje.

– Nie nie – mówię. – Ja przyniosę!

– To leć.

Wychodzę z altany. Zanurzam się w mrok ogrodu. I co ja bym zrobiła, gdybym została tam sama, bez Ewuni. Ktoś by mnie o coś zapytał, a ja bym nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Miałam szczęście, że zdążyłam ją zatrzymać. Ojej, szklankę z sobą wzięłam, jeszcze tyle w niej zostało… Zatrzymuję się na ścieżce i chlup… wszystko wypiłam. Całkiem niezłe. Postawię szklankę tutaj. Jak będę wracała, to ją z sobą wezmę. Bym się przewróciła. To te obcasy, muszę się w końcu nauczyć w nich chodzić. Ewunia włożyła tak samo wysokie, a płynie w nich, jakby była boso… Zamiast skręcić w lewo, gdzie taras i pokój Ewy… skręcam w prawo. Obejdę dom naokoło kamienną alejką, troszeczkę to chodzenie poćwiczę.

Idę i stukam… stuk stuk stuk stuk. Trzeba malutkie kroki robić, inaczej się nie da. I jakoś dużo lepiej się idzie, gdy się pupą kręci. Racja, Ewunia przecież też kręciła. To dlatego te wszystkie modelki w telewizorze tak pupami kręcą. Zawsze myślałam, że się wygłupiają, a one po prostu muszą, żeby się nie przewrócić. Stuk stuk stuk, już umiem.

– Cześć Maryśka!

Patrzę, za białym murem ktoś stoi, to jakiś żołnierz. Podchodzę.

– O, Kazik, dobry wieczór. Co tu robisz?

– Jestem na przepustce. A ty? Co u ciebie słychać?

– Ach, wiesz, właśnie wróciłam z Londynu. Jutro lecę do Nowego Jorku, mam tam pokaz mody.

– Kapitalnie wyglądasz. Byś się nie przeszła ze mną trochę? Przepustka mi się zaraz kończy…

– Och, wiesz, wybacz, goście na mnie czekają. Dobranoc. Stuk stuk stuk stuk, odchodzę. Idę koło bramy… A któż tam za kratą stoi? Ach, to przecież mamusia i Tadziu, dwa tułuby w mroku.

– Och, mamusiu, jak to dobrze, że cię widzę. Miałam już wysłać pocztą… Proszę, to czek na sto tysięcy dolarów. Profesor w Wiedniu już czeka. Mówił, że dwa tygodnie i Zenuś będzie widział. Dwadzieścia tysięcy na operację Zenusia, drugie tyle na twoje serce i żylaki. Za resztę kupcie sobie dom na wsi z ogrodem. Jak coś zostanie, będziecie mieli na drobne wydatki. I powiedz tacie, żeby nie pił wódki, to świństwo, niech dżin pije. A ty, Tadziu, masz tu na lody sto dolarów. Tylko pamiętaj, podziel się z dziewczynkami. No, to pa, kochani. Podwiozłabym was do domu samochodem, ale tyle mam jeszcze spraw na głowie… Zadzwonię z Bombaju, pa.

Odpływam od nich na swoich obcasikach, stuk stuk stuk stuk. Stuk stuk stuk, po schodach na taras wchodzę. Już nic nie stuka, bo po dywanie w pokoju idę w stronę lustra, przeginając się w biodrach. Cała w śliskich jedwabiach, lśniąca, śliczna. Dłońmi po sobie przesuwam, sznurka pereł na szyi dotykam. To wszystko ja. Ach, po notes tu przyszłam. Leży na stoliku, otwarty, tak, jak go zostawiłam. Podchodzę, biorę go i nagle moją głowę przeszywają na wylot elektryczne szpile.

Kartka z tym, co napisałam, wyrwana. Sterczą strzępy. Tylko na dole wyraz „Hell” pozostał. Czyjś wzrok na sobie czuję. Odwracam się gwałtownie. Tam, za oknem… To moje odbicie w szybie. Nie, to przecież nie jest moje odbicie.

Kto tam stoi?!

Uciekać chcę, nie mogę. Nogi mi ugrzęzły. W uszach szum narasta blaszany, wilgotny. Brudna, buraczkowo sina mgła spowiła wszystko wokół. Brnę w stronę fotela. To nie fotel, to kępa zrudziała. Kulę się tu w strachu śmiertelnym, na moich nagich ramionach wyskakują pryszcze gęsiej skórki. Wszędzie woda gęsta jak zupa. Bulgot wstrętny, pękają bąble, coś się wynurza powoli. Tępo wpatrują się we mnie zapadnięte, zimne ślepia.