Выбрать главу

Suną ku mnie. Nieubłagane, nieodwołalne.

Ciemno, nic nie widzę. Coś dotyka mnie i zamyka w śluzowatych mackach, w suchych, twardych kleszczach. Wciska się we mnie aż do zgrzytu kości. Jest już we mnie. Układa swe zwoje w mym brzuchu, w mych członkach. Już tylko jestem czyimś futerałem.

Śmiechy, kroki… Jacyś ludzie weszli, jest ich dwoje. Jedno z nich coś mówi, jakaś wielka twarz przysuwa się do mnie. Znów staje się malutka. Dwa giętkie, pokryte ciałem i materiałem szkielety tańczą wokół mojej głowy. Dźwięczą w powietrzu ich słowa.

Zniknęli, już ich nie ma.

Wewnątrz jestem, czy zewnątrz…?

Poruszają się ręce. Jej ręce? Moje ręce?

Palce. Moje?

Przekręcamy peryskop. O, na brzuchu skóra gładsza, niż na rękach.

Biała, w bordowe koła.

Nogi, na nich się chodzi. Wszystko się jakoś nazywa, wszystko do czegoś służy. Fotel do siedzenia. Och, już prawie wszystko wiem.

Tylko mi jeszcze powiedz, duchu, jak się ja nazywam i do czego służę. I komu służę?…

Tam, za szklanymi drzwiami jest odpowiedź. Idźmy tam. Idę.

Stamtąd też ktoś do mnie idzie. Dziewczyna, jakby znajoma.

Zbliżamy się do siebie. Szukam klamki, i ona szuka klamki, ale w tych drzwiach nie ma klamki. Szklisty dotyk naszych rąk.

– Jak się nazywasz? – pytam.

– Majka – odpowiada. – A ty?

– Ja? Majka.

To jakiś rum. Rum Jamajka. Ach, więc tak się nazywam. Jamajka. To jakaś wyspa. Więc jestem wyspą i piją mnie litrami marynarze? To już wiem wszystko, duchu, dziękuję. Odklejam się od lustra, odchodzę. Odwracam się, macham jej ręką na pożegnanie. Czy się jeszcze kiedyś zobaczymy?

Wychodzę na taras.

Cichy jęk słyszę. Podchodzę do balustrady. W ciemności pod drzewem, pod księżycem, stoi Ewunia. Całuje się z panem Grzesiem, jęczy. Ręce pana Grzesia przesuwają się po jej pupci pod zadartą sukienką.

Patrzę na nich, sama niewidzialna.

To, co robią, jest trochę ohydne, a trochę śliczne. Ten jęk to jak muzyka. Odległa, nieskończenie odległa. I słodka jak śliwka.

Biała głowa sunie w dół, pan Grzesio przyklęka. Całuje Ewunię po brzuszku. Ona jęczy cicho i słodko. Tak słodko, że aż bym chciała ten jej jęk polizać.

Wystarczy tego, już dosyć. Wołam:

– Ewunia!

Drgnęli. Pan Grzesio wstaje, Ewunia na mnie się ogląda. Widzę jej twarz w mroku, jakaś nieprzytomna… Śmieją się teraz oboje, pan Grzesio znika w mroku. Ewunia obciąga sukienkę i wbiega po schodkach na taras. Siada obok mnie, na balustradzie. I, machając nogami, mówi:

– Ja się z nim czasem kocham, wiesz… To z nim straciłam cnotę. Nauczył mnie wielu ciekawych pozycji. Jest stary, ale fajny. A ty co, upiłaś się dżinem?

Staję przed nią, blisko. Kładę ręce na jej udach. Uśmiecha się do mnie.

– Majeczko – mówi – tak się cieszę, że tu ze mną jesteś.

– Nie mów do mnie „Majeczko”, mam na imię „Jamajka”.

– Och, jak cudnie. To się wymawia „Dżamajka”, wiesz? Jednak się upiłaś, twoje oczy cię zdradzają.

Biorę ją za ręce, cofam się. Zeskakuje z balustrady. Podąża za mną i nawet się nie domyśla, że ona, ten dom, całe miasto i wszystko istnieje tylko dzięki mnie. Gdyby mnie tu nie było…

– Nie ściskaj mnie tak – mówi Ewunia i próbuje wyszarpnąć ręce z mojego uścisku. – Zostaw, boli! Nie bądź kretynką, puszczaj! Puszczam jej lewą rękę i swoją prawą uderzam ją w twarz.

– To za kretynkę – mówię. – Chcesz jeszcze?

Jest przerażona, chciałaby uciec, ale przecież nie może, jej obie ręce znowu uwięzione w kleszczach moich dłoni. Zaczyna płakać bezsilnie. Przytulam ją do siebie, nie puszczając wykręconych do tyłu jej rąk.

– Czego ty chcesz ode mnie? – pyta ze strachem w głosie. – Za co mnie uderzyłaś? Puść mnie, bo zawołam tatusia.

Zlizuję z jej buzi łzy. Dobre, słone.

– Po prostu chciałam twoich łez skosztować.

– Proszę, zostaw mnie – błaga Ewunia, produkując obficie nowe łzy. Uśmiecham się, czując na wargach słoność morza. Mówię powoli: – Jak zechcę, moja ślicznotko, zmienię cię w ropuchę. Albo każę ci zniknąć i nigdzie cię nie będzie. A jak zechcę, to cały świat zniknie w królestwie umarłych godzin. Książę wykrzywia się.

– Mamo… teraz taka moda, nosi się na bakier.

– To moje urodziny, zrób przyjemność matce.

Książę z westchnieniem przesuwa koronę na środek swej pięknie ufryzowanej główki. Po chwili to samo robią ze swoimi koronami trzy papużki księżniczki, moje córeczki. Szum po sali przeszedł. To przesunęły się na środek głów czapeczki i czepeczki dworaków mych i dworek.

Kolejne poselstwo z darami do sali się wsuwa. Kolejny grubas ambasador rozwija kolejny pergamin z kolejnymi życzeniami. I w tym momencie coś… coś… coś… mi się przy… przy co? Ach, już wiem. Przypomina. Rękę unoszę.

– Cicho! – mówię. – Nie ruszajcie się, nie gadajcie przez chwilę, bo coś mi się przy… Palec zginam, w głowę się nim stukam. Przy co? Ach, przypomina. Ale co? Coś mi się przypomniało i zaraz się zapomniało.

A co tu tak cicho, co tak nieruchawo? Przede mną stoi posąg grubasa ambasadora z pergaminem uniesionym i z rozwartą gębą, w której złoty ząb błyszczy cicho. Wokół pełno posągów dworskich dostojników. A tu posągi mych pociech sterczą jak ulane. No tak, to przecież ja im kazałam, żeby się nie ruszali, nie gadali…

Dobrze, jedno sobie przypomniałam. A tamto coś? Co to było, że już mi zniknęło?

Za okno spozieram. Tam na niebie nocnym ognie sztuczne rysują esy floresy. Stamtąd to od rana bębni muzyka. Ta korona tak mnie ciśnie, nic sobie przypomnieć mi nie pozwala. Głowę unoszę, korona na bakier mi zjeżdża, ooo, tak dużo lepiej. Pod sufitem wielkie „M” ze złota i cyfra „$f” z brylantów. Jakaś dziwna ta cyfra, to chyba nie cyfra? Te brylanty tak błyszczą, trzeba oczy zmrużyć, żeby cyfrę odcyfrować. Dopiero teraz widać, to „50”.

Racja, to moje pięćdziesiąte urodziny.

Zza okna dobiega chór cienki grubych eunuchów: – Niech nam żyje najjaśniejsza pani, oooo, niech żyje nam!!!

…Co to było, że to miałam na końcu języka… Połknęłam, czy co?

Wiem, już wiem.

– Miranda! – wołam. Patrzę, najmłodsza moja córeczka podbiega, u kolan mi klęka. Nie… to nie to, to nie ona. Wiem, to Marika, tak, Mańka. – Marika!

Średnia córka obok najmłodszej już do kolan moich się pochyla. Nie nie nie nie, to też nie ona, to przecież była… ach tak, wiem.

– Marcelina! – wołam. Tak, to na pewno Marcelina. Nie, to też nie ona, to tylko moja najstarsza córka gnie się w wytwornym ukłonie, a za nią wszystkie dworki i wszyscy dworzanie z cicha pęk swe strojne tułuby do posadzki gną.

Nagle palcami pstrykam w grzechocie pierścieni. Wiem, wiem, oczka miała jak węgielki.

– Marysia! – wołam z triumfem. – To Marysia! Marysia, jasne, że Marysia. Tyle lat po głowie to imię mi chodziło, pod innymi imionami się chowało, gdy go sobie chciałam przy… przy… przypomnieć. Marysia.

Rozglądam się po sali.

– Gdzie Marysia? – pytam. – Czemu tu nie ma przy mnie mojej najdroższej Marysi?.

Nigdzie jej nie widzę… Znów mi się psotnica jedna gdzieś schowała.

– Nie widział ktoś Marysi?

Dworki i dworzanie głowami kręcą, oczy do sufitu podnoszą, ręce rozkładają. A to darmozjady. Do stołu to pierwsi, a jak się królowa o coś zapyta, to nikogo nie ma, żeby odpowiedział. Oho, mój pierwszy minister fałdy swej złocistej szaty wokół siebie układa, do ukłonu się przygotowuje, chyba zaraz będzie gadał, gdzie widział Marysię. No, już się ukłonił, już usta otwiera…

– Najaśniejsza pani – mówi uroczyście. – Na naszym dworze, oprócz najaśniejszych księżniczek Marceliny, Mariki i Mirandy, jest wśród dworek sześć Magdalen, jedenaście Malwin, dwie Marianny, czterdzieści siedem Matyld, dwadzieścia cztery Michaliny, trzy Moniki, jedna Maura a nawet jedna Modesta… Ale Marysi tu nie ma, żadnej Marysi my nie znamy, najjaśniejsza pani.

Skończył przemówienie, ukłonił się, a teraz szaty swoje starannie wokół siebie układa.

– Jak to jest możliwe, że nie znacie mojej Marysi, mojej najukochańszej dworki, mojej przybranej siostrzyczki Marysi??? Pytam już tylko tak, retorycznie, po nic. No, to można przejść do następnego punktu tej uroczystości, ambasador z rulonem czeka na znak, by zacząć swoją recytację… Ale nie, jeszcze mu znaku nie daję, bo ochmistrzyni moja stara poruszyła się w tłumie, jakby chciała coś powiedzieć i się zawahała.

Palcem na nią kiwam.

Już do mnie biegnie z szybkością sześciu metrów na godzinę. Kupię jej wrotki na setne urodziny. Dowlokła się wreszcie i fajt, do stóp mi przypada, w czym jej schodek podestu tronowego odrobinę pomógł.

– Pani moja najjaśniejsza – wystękuje zdyszana – wiem, pamiętam, jakżebym miała nie pamiętać Marysi, ulubienicy najjaśniejszej pani.

– To co z nią? – pytam. – Czemu jej tu nie ma?

– A bo, najjaśniejsza pani, to było na urodziny najaśniejszej pani, na piętnaste.

– Na piętnaste??? – Na piętnaste. Najjaśniejsza pani czegoś się na Marysię pogniewała, ale o co, jakoś nie pamiętam…

– Jak to o co?! – mówię i wszystko sobie zaraz przypominam, aż mi rumieniec na twarz wychodzi, przez puder się przebija. – Wiadomo! Bo mi ostatnią rodzynkę wyżarła z moich lodów, gdy ja akurat zdmuchiwałam piętnaście świeczek z urodzinowego tortu! Ale co potem? Pogniewałam się na nią, to fakt, przyznaję, ale gdzieś mi potem Marysia znikła…

– A… bo… – jąka się staruszka – najjaśniejsza pani do lochu kazała ją wtrącić, w kajdany zakuć.

– Ach, tak, no przecież – mówię, uderzając się w czoło. – Faktycznie, kazałam, bo się okropnie zdenerwowałam. Szybko mi ja tu przyprowadzić!

Kopnęło się zaraz do lochu dwóch dworzan, podczaszy i strugczaszy. Ja w ręce radośnie klasnęłam i tak mówię:

– Popatrzcie no, moi mili, jaka ta pamięć dziwna jest. W każde moje urodziny coś mi po głowie chodziło i chodziło, ale jakoś nigdy nie wylazło i dopiero teraz… Ach, ta Marysia, cóż to była za psotnica. We własnych lodach pełno rodzynek miała, a musiała moją ostatnią z moich lodów wyżreć! To co miałam zrobić? Musiałam ją ukarać, nastraszyć troszeczkę i pięć minutek w lochu w kajdanach potrzymać, żeby trochę spoważniała, żeby tę rodzynkę sobie zapamiętała… Ach, moi kochani, nawet nie wiecie, jak się cieszę, że wreszcie sobie przypomniałam i zaraz moją ukochaną, najdroższą Marysię zobaczę i przytulę.