A tu jakiś straszliwy wrzask słychać zza drzwi sali tronowej. Już dworzanie dwaj, co się do lochu kopnęli, wprowadzają wiedźmę jakąś starą, bezzębną, brudną, obszarpaną i prawie łysą.
Wiedźma szarpie się, wyje, kajdanami dzwoni.
Patrzę, a syn mój, książę, i moje córeczki księżniczki, i wszystkie dworki i wszyscy dworzanie nosy dwoma palcami zatykają.
Co tu tak brzydko pachnie? Fuj, to od wiedźmy smród ciągnie.
– Kogo żeście mi tu przyprowadzili? – pytam ze śmiechem. – Marysię mi przyprowadźcie. To jakaś pomyłka, Marysia na pewno w innym lochu siedzi.
– Tylko ta lokatorka w lochach siedziała – rzecze podczaszy. – Oprócz niej ani żywej duszy w lochach, ani martwej.
– Ale to przecież nie Marysia – mówię. – Marysia oczka miała jak węgielki i buźkę prześcipną, nader śliczną. A to jakaś ropucha, wiedźma szalona, wrzućcie ją do lochu z powrotem, żeby nam powietrza w królestwie nie psuła.
Wiedźma wrzask podnosi piskliwy, szpony pokręcone do mnie wyciąga, zaropiałe ślepia we mnie wbija. Podczaszy ze strugczaszym wyciągają ją z sali, ja chusteczką perfumowaną przed nosem macham… Furkot wielki się zrobił, bo już wszyscy chusteczkami machają, tworząc koktail zapachowy, wielokwiatowy.
– Popatrz miła, kogo nam tu zamiast Marysi przyprowadziły niezguły – mówię do ochmistrzyni staruszki. Ta głową kiwa, sole wącha, oczami przewraca, cała blada, chyba zemdleje zaraz.
– Przecież pamiętasz naszą Marysię – mówię do niej cicho. – Czyż nie słodka była?
– O tak, najjaśniejsza pani, pamiętam. To było najsłodsze stworzenie na całym dworze, oprócz, rzecz jasna, najjaśniejszej pani. A taka była do najaśniejszej pani podobna, że jak się raz najjaśniejsza pani na stroje z nią zamieniła, to nikt tego nawet nie zauważył. Pamięta najjaśniejsza pani?
– Tak? Nie pamiętam – mówię. – No, trudno, była Marysia, nie ma Marysi. Cóż, miłe są chwile wspomnień, ale obowiązki najważniejsze.
Oczy na poselstwo podnoszę.
– Nie przerywaj sobie, panie ambasadorze – mówię łaskawie. – Czytaj naszemu majestatowi życzenia od swojego pana. Ambasador pięknie się kłania, podbródkiem posadzkę zamiatając. W rulon zerka i głosem jak trąba oznajmia:
– W imieniu króla mojego najjaśniejszego wam, wasza najciemniejsza pani, wojnę wypowiadam!!!
Gwizdek zza pazuchy wyciąga raptownie, z całej siły weń dmucha. Na ten sygnał jacyś obcy zbrojni do sali wpadają. Wrzask i pisk wśród mego dworu się podnosi. Błyskają miecze, sztylety, kindżały. Widzę padające pod ciosami kolczastych maczug moje córeczki księżniczki. Książę, syn mój najukochańszy, po swój mieczyk sięga, już do połowy wyciągnął… i jeszcze wyciąga, choć już jego główka najdroższa, synowska po podłodze jak piłka się toczy, we krwi własnej loki misternie fryzowane tytłając. Do mnie sam ambasador z krócicy mierzy. Wyciągam zza rękawa mój cienki sztylecik. Już leci, już tkwi w ambasadora oku. Z drugiego rękawa drugi mój sztylecik wyciągam i, korzystając z tego lekkiego zamieszania panującego w sali, przeciągam ostrzem, jak smyczkiem po strunach, po ochmistrzyni staruszki gardziołku tłustym, na dworskim spasionym cieście. Jedyny świadek u mych stóp już skonał. Na astmę zgasła nieszczęsna staruszka.
Sama przez ukryte za tronem drzwiczki z tej rzeźni uciekam. Andronami na wieżę biegnę, po mój cudowny, czarodziejski dyjament. Brzęk za sobą słyszę, tupot. Oglądam się. Za mną bieży, kajdanami dzwoniąc, wiedźma z lochów.
Kurde mele fiks! W moim koku już ani jednej zatrutej szpilki, już dawno zużyte z mego paska z kwasem żrącym fiolki. Uciekam w górę po kręconych schodkach, gdy szarpnięcie czuję. To wiedźma za tren złapała, suknię ze mnie zdarła… Naga biegnę jak święta turecka. Wpadam w drzwiczki żelazne na szczycie. Tu mój astrolog dziwak nad wielką balią wielką księgę jak bieliznę mokrą wykręca. I szlochając, mówi do mnie:
– Cały rękopis zapłakany. Płaczę, bo sól szczypie mnie w rany.
– Mój dyjament czarodziejski! – krzyczę. – Gdzie go schowałeś? Dawaj mi go zaraz!
– Spójrz królowo w lunetę, oddałem go niebu.
Do teleskopu przypadam. Zaglądam… nowa gwiazda na granatowym niebie mieni się tęczowo. Nagle skrzeczący chichot nad uchem słyszę. Odwracam się. Przede mną wiedźma stoi. W jej zardzewiałej twarzy może tylko błysk oczu mi znajomy…
– Przebacz, najmiłościwsza pani – szepczę zdrętwiałymi z trwogi ustami. Cofam się przed Nią blada, naga, drżąca. O coś się potykam, to balia, do balii wpadam.
– To łzy moje – skrzeczy Ona – utop się w umarłych godzinach moich!
I łańcuchem kajdanów pac mnie w głowę.
Siedzimy nagie na brzegu wanny i dwiema suszarkami, różową i żółtą, suszymy sobie nawzajem włosy.
– Masz bardzo gęste włosy – mówię. – Czemu nie nosisz długich?
– Mam sobie zapuścić? – pyta Ewunia, – Tak.
– Nie ma sprawy. Od dzisiaj nie zetnę ani o milimetr.
Wyłączam suszarkę. Patrzę na Ewunię i wyobrażam sobie, jak będzie wyglądała z długimi. Ona spuszcza oczy i mówi cicho:
– Dżamajka… Co?
– Mam taki dziwny kaprys… No?
– Pocałuj mnie… tam…
– Gdzie?
– W pipusię.
Pochylam się i całuję jej kręcone, mięciutkie jak puch włoski w dole brzuszka.
– A teraz ja ciebie – mówi Ewunia. Klęka przede mną, rozchyla mi uda i całuje mnie tam. Podnosi głowę i patrzy na mnie. Wzdycha.
– Wiesz – mówi – my chyba jesteśmy jakieś lesbije…
– Co to znaczy „lesbije”?
– Nie wiesz?
– Nie.
– Lesbijki to takie dziewczyny, które się ze sobą kochają.
– Więc jesteśmy lesbijki, bo przecież się kochamy – mówię.
– Brzydziłaś się, jak mnie tam całowałaś?
– Co ty! Ani trochę. Wszędzie mogę cię całować. Jak loda mogłabym cię lizać, aż nic by z ciebie nie zostało. Tylko patyk.
– Och, jaka ty jesteś – mówi. – Nigdy nie wiem, kiedy mnie robisz w bambuko…
Klęcząc, dotyka policzkiem mojego uda i uśmiechając się słodko, strzela na mnie oczami. Uwielbiam patrzeć, jak błyskają białka oczu w jej opalonej buzi. Na poręczy wisi biały pasek od kąpielowego szlafroka Ewuni. Biorę go, owijam wokół jej szyi. Ciągnę za końce, pasek wpija się w jej szyję. Ciągnę jeszcze mocniej. Ewunia rozchyla usta, patrzy na mnie i choć zaczyna się dusić, w jej oczach nie ma strachu. Coś innego w nich jest, coś bardzo dziwnego. Trochę zwalniam ucisk paska.
– Co ty robisz ze mną?
– Może cię uduszę…
– Nie.
Znów ciągnę końce paska. Widzę, jak krew napływa do jej twarzy, ale się nie wyrywa, tylko bez przerwy wpatruje się we mnie swoimi wielkimi oczami. Już trochę wiem, co w nich jest. Nie wiem, skąd to wiem, ale wiem. Popuszczam końce paska. Ewunia jęczy cicho.
– Bolało?
– Tak.
Obejmuje mnie. Przytula twarz do mojego brzuszka i prosi: Nie duś mnie, bo będę brzydko wyglądać po śmierci.
– To będziesz – mówię i znów ściskam jej szyję paskiem. Ona nic, tylko przytula się coraz mocniej. Zwalniam ucisk, odwijam pasek. Ona szepcze:
– Czemu jesteś dla mnie taka niedobra?
– Bo jestem.
– Przecież mnie kochasz.
– Kocham.
– To czemu się znęcasz?
– Bo tak.
Biorę pasek i zawiązuję go wokół jej szyi. Robię kokardkę. Ewunia podnosi się, zerka w lustro, i okręcając się w piruecie, mówi zalotnie:
– Skromny, lecz bardzo twarzowy strój wieczorowy. Polecany szczególnie praktycznym paniom po sześćdziesiątce.
To ja wyciągam pasek z wiszącego na drzwiach żółtego szlafroka i zawiązuję go sobie w pasie i też robię kokardę. Kręcąc gołą pupą, oznajmiam:
– A oto równie skromna suknia typowo balowa. Dla dziewic w zaawansowanej ciąży wyjątkowo zdrowa!
Ewunia kładzie dłoń na moim brzuszku.
– O, już kopie – mówi. – Który to miesiąc?
– Lepiej spytaj, która sekunda – odpowiadam. Parskamy śmiechem. Trzymając się za ręce, skradamy się przez ciemność ogrodu w tych samych skromnych, lecz twarzowych strojach wieczorowych. To miss Ewunia wpadła na ten pomysł, ale miss Majka nie miała nic przeciwko temu. Coraz tu jaśniej. W oświetlonej altanie grają w karty. Stoimy nagie za krzewami, przyglądamy się im i ksuksamy cicho.
– Zrobimy pokaz mody?
– Ale by było…
– Gdyby tam byli sami faceci, to czemu nie.
– A ja bym się wstydziła właśnie facetów.
– Bo jeszcze nigdy z żadnym nie spałaś.
– Jak to nie spałam? Codziennie śpię z facetem w jednym łóżku. Bujasz.
Naprawdę. Z Tadziem, moim braciszkiem.
– Braciszek się nie liczy. Powiedz, chciałabyś?
Co?
– Kochać się z facetem?
– Nie wiem… chyba nie.
– Dlaczego?
– Fuj, oni tym sikają…
– Głupia. My też sikamy.
A ty dużo razy się kochałaś?
– Pewno.
– I co?
– I nic. Fantastycznie. To tak, jakby się umierało, tylko że sto razy lepiej. To najcudowniejsza rzecz na świecie. Nawet lepsza od latania lotnią.
– Latałaś?
– Jasne.
– Ja też latałam, ale bez lotni.
– Eee, samolotem to każdy latał.
– Ale ja nie samolotem. Bez niczego latałam.
– Jak?
Gdy mi Kasia grała, to bardzo często latałam.
– Co ty widzisz w tej Kaśce? To przecież wariatka i mitomanka.
– Co to znaczy „mitomanka”?
– To taka idiotka, która opowiada różne zmyślone rzeczy i w dodatku sama w nie wierzy.
– Ona nic nie zmyślała. Że ma tatusia w Afryce, to na pewno prawda. Sama słyszałam, jak rozmawiała z nim przez telefon. I listy od niego widziałam.