Выбрать главу

Takich smarkaczy nie opłaca się podrywać. Nie minie miesiąc, a już im się wydaje, że jeśli podobają się takiej ślicznej dziewczynie, to będą podobać się milionom innych, ślicznych dziewcząt, i zanim się przekonają, że nie tak łatwo o śliczną i mądrą dziewczynę, to akurat zaczynają łysieć i rośnie im brzuch. Wtedy najlepiej takiego ustrzelić i przywiązać do siebie na całe życie, czyli do rozwodu. Ene due ryke fake torba borba usme smake deus deus kosmadeus bax. Na kogo wypadnie, tego bęc!

Nie warto być uczciwą.

Kiedyś mówiłam wszystkim o wszystkim, zeznawałam całą prawdę, jaka by ona nie była. Ale to było kiedyś, kiedyś, i już nie jestem taka głupia.

Byłam dobra i mówiłam prawdę, a mamusia nigdy nie powiedziała mi choć jednego dobrego słowa, ani razu mnie nie pochwaliła. A teraz… Teraz jest mną zachwycona, bo jestem przy niej zawsze poważna i wygłaszam życiowe maksymy z poradnika praktycznej idiotki. Inna rzecz, że prawie mnie nie ma w domu. Wychodzę rano do szkoły, przyjeżdżam późnym wieczorem.

Podobno egzaminy do szkoły odzieżowej będą bardzo trudne, bo bardzo dużo kandydatów, a ponieważ koleżanka jest bogata i ciągle przesiaduje u niej korepetytor, to korzystam z okazji i łapię, ile się da. W związku z tym musiałam nawet zrezygnować z żalem z prób do akademii na zakończenie roku…

No i której słabo sytuowanej mamusi nie spodobałaby się taka wypowiedź jej rozsądnej córeczki? Nie lubię przychodzić do domu.

Bo jest mi ich strasznie żal. To nie jest życie, to wegetacja.

Może kiedyś uda mi się ich uratować. Ale muszę być bardzo, bardzo bogata.

Kocham ich wszystkich. Zresztą… czy ja wiem? Jest miłość do własnej rodziny, i jest obowiązek kochania własnej rodziny. Jedno z drugim długo nie ma nic wspólnego, aż nagle, któregoś dnia, stają się tym samym, i już nigdy nie dowiem się, jak jest naprawdę. Więc najlepiej przyjąć to pierwsze i mieć problem z głowy.

Płynie przeze mnie podziemna rzeka. Jest perłowa i chłodna. Lśni radością, a radość jest światłem, które oświetli każdą najciemniejszą i największą jaskinię. Będę robiła tylko to, co chcę robić. Ja sama przeżyję własne życie, nie pozwolę nikomu przeżyć go moim kosztem i przybiję do brzegu w tym tylko miejscu, w którym zechcę przybić.

Kiedy człowiek rodzi się, razem z nim rodzi się świat. Świat istnieje dla niego. Tylko dla niego.

Więc muszę zmusić świat, żeby mi służył. Nie wolno dać mi się ogłupić tymi wszystkimi morałami, bo wymyślili je silni dla słabych, żeby im służyli. Muszę być silna i mądra. I niekiedy ustąpić, ale ustąpić tylko po to, żeby tym mocniej po chwili uderzyć. Nie patrzeć na nic, nie oglądać się do tyłu, tylko uderzyć ze wszystkich sił. I walczyć, dopóki nie przyjdą robaki.

Zimne ostrze mojej angielskiej finki.

Dostałam ją w prezencie od Ewuni. Ja i moja finka przesuwamy się powolutku po nagim ciele mojej przyjaciółki. Tu jest jej serduszko, a tutaj jej brzuszek.

Jeździmy tam i z powrotem. Znowu jesteśmy przy sercu. Koniuszek finki zagłębia się w ciało. Wargi Ewuni drżą. Czy to już teraz?

Nie wie tego ona, ani ja nie wiem.

Tylko Pimpuś to wie.

Mój Pimpuś, który czai się we mnie, udając, że śpi. Wiem, że udaje, bo czemu czuję w sobie ciągle jego szkliste, nieruchome ślepia… Czuję je w brzuchu i wszędzie. A nieraz czuję je w oczach. Wtedy nie ja patrzę, to on, Pimpuś, przeze mnie wygląda na świat. A niekiedy czuję go w swoich myślach i już nie wiem, czy to jeszcze JA myślę, czy to już ON za mnie myśli. Lecz dopóki myślę „on” i „ja”, to chyba znaczy, że to jeszcze ja… Boję się go, bo wiem, że gdy uzna za stosowne udać, że się obudził, będę musiała słuchać go we wszystkim.

Co mi rozkaże? A skąd mam to wiedzieć?

A jeszcze bardziej niż ja boi się go Ewunia. Nie zna go tak jak ja, chociaż i ja tak malutko go znam, tak malutko, że prawie wcale. Ona tylko domyśla się jego obecności, gdy tak klęczy przede mną, zawieszona na ostrzu finki.

Pstryk!

– Zrobione! – woła Ewka i biegnie do aparatu, który sam zrobił nam zdjęcie.

Potem Michał robi z tego duże, kolorowe powiększenie.

Na pustej łące klęczy naga dziewczyna. Nad nią stoi postać w czarnym, skórzanym kombinezonie i w czarnym kasku z przyciemnioną szybą. Łąka jest szarawa, a niebo czerwonawe, w smugach ciemnych dymów. Błyszczy ostrze finki na piersi dziewczyny.

Siedzimy i podziwiamy, że taka piękna fotografia.

– Eee, wolałbym, żeby to Majka klęczała po nagu – mówi Michał. A Ewa: – Nie dla psa kiełbasa.

– Ona cię obraża – mówię do Michała.

– Hau, hau, nic nie szkodzi, ciebie też obraziła – mówi Michał. Oblizuje się i patrzy na mnie, jak na kiełbasę.

– Po prostu stwierdziła fakt – mówię. – Przecież jestem kiełbasą.

Wałbrzyska luksusowa, trzy sześćset kilogram.

– Chętnie kupię cały krędziel – mówi Michał. – Ile ważysz?

– Pięćdziesiąt kilo – mówię.

Michał łapie kalkulator i oznajmia po chwili:

– Sto osiemdziesiąt tysięcy. Kupuję. Ewa śmieje się.

– Ale to sto osiemdziesiąt tysięcy dolarów, chamie. W tym sklepie kupuje się tylko za zielone. Odejdź stąd dziadu ze swoim workiem, bo tarasujesz ladę!

– W takim razie poproszę trzy kilo tej rąbanki – mówi Michał i pokazuje palcem na Ewę. Parskamy śmiechem.

– O proszę – mówi Ewa – tak to jest, jak się wpuści chama do sklepu.

– A jeśli chodzi o ścisłość – mówię – to ważę tylko czterdzieści dwa.

– Bo jesteś glista – mówi Ewa.

– A ty kapusta – mówię.

– A ja? Kim ja jestem? – pyta Michał.

– Jesteś natrętna śrubka – mówię.

– A ty nakrętka.

– A ja jestem znudzona – mówi Ewa i ostentacyjnie ziewa. – Przecież robiłyśmy jeszcze inne zdjęcia…

– Jeszcze tylko jedno – mówi Michał – ale zrobiłem z tego pocztówkę, bo nic ciekawego.

I daje nam małą odbitkę, na której pełno dziewczynek w białych sukienkach od komunii świętej. Ewa zrobiła to zdjęcie w Świebodzicach, bo jak przejeżdżałyśmy, to natknęłyśmy się na procesję.

Akurat było Boże Ciało.

Musiałyśmy czekać, aż przewali się cała ludność miasteczka.

Siedziałyśmy na czarnym motorze, w czarnych skórach, w lśniących kaskach, z twarzami ukrytymi za woalkami ciemnych szybek. Przed nami defilowały tysiące ludzi i wszyscy się na nas gapili. Na pewno myśleli o nas, że to dwa diabły, a to na diablice patrzyli.

Szli przed nami i szli. Stuknęłam kaskiem o kask Ewy i powiedziałam:

– To tchórze. Oni tak tu idą, bo boją się piekła. Ewunia zaśmiała się cicho, odstuknęła.

– Głuptasy – powiedziała. – I tak się wszyscy w niebie nie zmieszczą.

Włączyła silnik i zawróciłyśmy z warkotem. Próbowałyśmy objechać procesję, ale procesja była szybsza i gdy dojechałyśmy do jej czoła, to właśnie szły dziewczynki i sypały płatkami kwiatków z koszyczków. Ewunia zdjęła kask i zrobiła im zdjęcie swoim Nikonem. To ja też zdjęłam kask, bo dzień był gorący, a procesja zapowiadała się na nieskończoną. Patrzyłam na dziewczynki w długich, białych sukienkach i miałam w ustach smak tamtego dnia sprzed sześciu lat, gdy to ja tak szłam w procesji i rzucałam płatki różyczek na drogę… Słyszałam szelest mojej białej sukienki. Pamiętam, że chciałam wtedy tak iść i iść, i żeby to się nigdy nie skończyło, tylko żebym tak szła i szła w białej sukience i sypała płatki róż przez całe życie w chórach i w dźwięku dzwoneczków.

Siedziałyśmy na czarnym motorze w naszych czarnych, skórzanych kombinezonach, a wszyscy faceci gapili się na nas, ale już zupełnie inaczej się gapili, niż wtedy, gdy jeszcze nie zdjęłyśmy kasków. Pocili się w swoich garniturach, śpiewali i gapili się, a ich baby rzucały nam ponure spojrzenia spode łba. Nagle zrobiła się przerwa między grupami. Ewunia zapaliła silnik i przeleciałyśmy z rykiem na drugą stronę skrzyżowania. Po kilkunastu minutach pojawił się przed nami Wałbrzych z niebem zasnutym ciemnymi dymami, jedno z dwunastu najbrudniejszych miast świata. Jest w tej dwunastce w nie byle jakim towarzystwie. Bo jest tu Łódź, i Warszawa i Manchester, i Detroit…

– Zapomniałaś o Zabrzu – mówi Michał. Daję mu buzi w ucho i proszę go, żeby już spływał, bo chcemy się trochę pouczyć. Musimy wkuć na pamięć nasze prace pisemne na egzamin do liceum. Z matematyki napisał nam je właśnie Michał, a z polskiego jego kumpel, studiujący filologię we Wrocławiu.

Wracam do domu dobrze po ósmej. Tadzio odwraca się od telewizora i mówi:

– List do ciebie przyszedł. Ekspres, ale miejscowy.