– Minka – mówi. – Minka.
– Gdybym wiedziała… – mówię.
– Nie wiem, jak to się stało, że całkiem nie zwariowałam – mówi ona. – Chyba tylko moja kompozycja mnie uratowała. Bo postanowiłam, że muszę ją skomponować, zanim na resztę życia nie pójdę do szpitala.
– I skomponowałaś?
– Tak. I to sama, bez pomocy Dżigiego. Zabiłam go, zabiłam go na śmierć.
– A muzyka?
– Teraz cała muzyka jest moją własnością.
– To cudownie.
– W ogóle nie spałam przez pięć dni i pięć nocy. I poplątało mi się wszystko… sen i rzeczywistość. A ty byłaś ze mną przez cały czas…
Ja?
– Tak, Minko. Czułam cię wokół siebie i wszędzie. To, co grałam, było tobą. Ja też byłam tobą. Patrzyłam na swoje ręce i widziałam twoje ręce. I słyszałam twój głos, choć to ja mówiłam. Przebacz mi.
Kasia przytula buzię do mojej dłoni, całuje ją.
– Co mam ci przebaczyć? Już ci wszystko przebaczyłam.
– Nie, ty nic nie wiesz – mówi szybko Kasia. – Bo widzisz, ja jestem taka zła, taka chłodna, że nawet cierpieć nie umiem. Gdy umarł tatuś, to wcale nie cierpiałam, tylko byłam zła na niego, że umarł, że już nie wysłucha mojej kompozycji. I że już nie mam dla kogo jej tworzyć. I byłam tak pusta, tak pusta… nie miałam w sobie nic, oprócz złości, bezsilnej, pustej złości. I dopiero, kiedy cię zobaczyłam, tam, przed kościołem, na ziemi, wyjącą z bólu… kiedy zrozumiałam, co ja ci zrobiłam… ta złość we mnie zniknęła. Twoje cierpienie uleczyło mnie. Uciekłam od ciebie, bo nie mogłam patrzeć na twoje łzy. Ale twój płacz gonił za mną i ciągle go słyszałam. Już nie miałam w sobie złości, twój płacz miałam w sobie. Wlazłam w klawisze i zaczęłam grać, żeby to zagłuszyć… I aż się przestraszyłam, bo to, co grałam, było tak piękne, tak piękne… i tak potężne… To był początek mojej kompozycji. Zadzwoniłam po Karolinę, żeby natychmiast przyjechała i zawiozła mnie ze sprzętem do Sobótki, do babci. Potem było te pięć dni i nocy, a potem bardzo się rozchorowałam. Byłam w szpitalu, potem leżałam w domu… i cały czas bałam się o ciebie i nic nie mogłam zrobić, bo Karolina nie chciała mnie wypuścić… Kasia przerywa. Siedzi przede mną z podwiniętymi nogami i kiwa się leciutko w przód i w tył. Spod jej przymkniętych powiek ciekną łzy. Patrzę na nią i czuję się tak, jakbym była jej prababcią. Patrzę, i wszystko widzę. Widzę Kasię, ale też widzę plamkę na pościeli i wszystkie załamania kołdry. Poręcz łóżka, swoje kolana i promień słońca na dywanie. I wszystko jest takie wyraźne… kiedyś nie umiałam tak patrzeć.
– W końcu zrozumiałam – mówi Kasia – że stworzyłam tę kompozycję tylko dlatego, bo tak cię skrzywdziłam. Jak gdybym zamknęła motyla w puszce po landrynkach i spisywała na papierze nutowym trzepot jego skrzydełek, tam, w środku, w blaszanej ciemności, aż by nie ucichł… Nie, ta kompozycja nie jest moją własnością.
Kasia otwiera zapłakane oczy. Sięga pod poduszkę i wyciąga płaskie pudełko z krążkiem taśmy w środku. Podaje mi.
– Jest twoja – mówi. – Zrób z nią, co chcesz. Możesz ją wyrzucić przez okno, możesz ją spalić. Ale wybacz mi, jeżeli potrafisz. Proszę cię.
Biorę pudełko z jej rąk i uśmiecham się.
– Nie przejmuj się – mówię – nie wyrządziłaś mi żadnej krzywdy. Wręcz przeciwnie. Jestem ci bardzo, bardzo wdzięczna. Dzięki tobie zrozumiałam, jaka jestem naprawdę i w końcu przestałam oszukiwać samą siebie. Co oczywiście nie oznacza, że nie oszukuję innych… ale to już inna para butów. Aha… jeszcze co do tego motyla… miałaś oczywiście mnie na myśli, prawda?
Kasia kiwa głową.
– Jeśli tak, to nie martw się o niego. To tylko tobie wydawało się, że go zamknęłaś, a tak naprawdę, to wypuściłaś go na wolność. I już nie płacz, bo nie mogę patrzeć na twoje łzy. Sama mi kiedyś mówiłaś, że wszyscy artyści robią z igły widły. Wyjmuję chusteczkę i wycieram jej dokładnie buzię. Ona przytula się do mnie. Obejmuję ją mocno.
– Minko – mówi mi do uszka – zobaczysz. Ja się zmienię. Już nigdy nie będę zła. Przysięgam ci.
– Wiem Kasiu, wiem.
Spoglądam na pudełko z taśmą, które trzymam w prawej ręce. Na przezroczystym plexiglasie napis czerwonym flamastrem: „W KRÓLESTWIE UMARŁYCH GODZIN”.
– O, jaki śliczny tytuł – mówię. – Nie mogę się doczekać, kiedy mi to puścisz.
– Naprawdę podoba ci się tytuł? – pyta Kasia.
– Bardzo.
– Bo wiesz, ja nawet nie wiem, kiedy go napisałam. Musiałam mieć gorączkę…
– Moje biedactwo – mówię i dotykam jej czoła. – Jeszcze masz gorączkę.
– Ale już niedużo – mówi. – Trzydzieści osiem i jedna kreska.
– To ma być niedużo? Właź natychmiast pod kołdrę! A ja sobie puszczę twoją kompozycję.
– Ja ci puszczę!
Kasia wyskakuje z łóżka i na bosaka biegnie w stronę okna. Taka malutka, rozczochrana i dziecinna.
Wysłuchałam całej kompozycji – trwała godzinę, pięć minut i dwadzieścia sekund – i musiałam wracać do szkoły, bo pani Zelenow odgrażała się ostatnim razem, że mnie zapyta o parę rzeczy, a jeśli się kogoś boję w tej szkole, to właśnie pani Zelenow. A z Kasią umówiłam się, że przyjdę po lekcjach, żeby pogadać na spokojnie o jej ślicznej kompozycji i w ogóle. Wpadam do klasy, siadam w ławce, Ewka nadąsana.
– Byłaś u niej?
– Skąd wiesz?
– Mam swój wywiad.
– No to byłam.
– I co?
– Jest chora, ale już jej lepiej. Po prostu była przeziębiona.
– Jesteś podła. Obiecałaś mi, że nie pójdziesz.
– Musiałam pójść.
– Bo co?
– Jej tatuś umarł.
– No i co z tego?
– Jak to „co z tego?
– No to, że wiedziałam o tym od dawna.
– Skąd wiedziałaś?
– Po prostu mam swój wywiad. – I czemu mi nie powiedziałaś?
– A skąd miałam wiedzieć, że cię to interesuje? I co, powiedziała ci już, ile tysięcy dolarów dostała w spadku?
– Nic mi nie mówiła, nie obchodzi mnie to.
– Tak? A co ja mam w oku?
– Kretynka.
– Debilka.
– I bardzo dobrze.
– Po lekcjach znów do niej pójdziesz?
– Gówno cię to obchodzi.
– Proszę cię, powiedz.
– Pójdę.
– Nie idź.
– Nie bądź zazdrosna.
– Ja? Zazdrosna? O taką idiotkę? Wybieraj. Albo ja, albo ona.
– Daj mi spokój.
– Więc już mnie nie kochasz?
– Ciszej, głupia. Kocham. Ale ona jest chora. Obiecałam, że przyjdę.
– W takim razie z nami koniec.
Ewa bierze swoją torbę i idzie do ławki Magdy. Podchodzę do niej po przerwie.
– Ewka, nie wygłupiaj się.
– Odczep się ode mnie. Odczepiam się.
Ale po lekcjach czeka na mnie pod szkołą. – Wsiadaj – mówi. – Odwiozę cię do tej cholernej Kaśki.
Zatrzymuje motocykl dopiero w Szczawnie przed swoją willą.
– Zawiozę cię tam za godzinę. Dobrze?
– Nawet za dwie, wariatko.
Po obiedzie siedzimy w ogrodzie na huśtanej ławeczce. A Ewa:
– Powiedz, co mam zrobić, żebyś do niej nie poszła?
– To przecież nie ma dla nas znaczenia, że pójdę. Po prostu jej obiecałam, ona tam na mnie czeka.
– Rozkazuję ci. Nie wolno ci do niej pójść ani dzisiaj, ani nigdy. To rozkaz!
– Zapomniało maleństwo, że teraz moja kolej na rozkazy?
– No to wydaj mi szybko jakiś rozkaz.
– Dobrze. Rozkazuję ci, żebyś mnie puściła – do Kasi i żebyś nie miała do mnie o to pretensji.
– Zobaczysz, ona cię zniszczy!
– Jak nie przestaniesz, to pójdę zaraz!
Zeskakuję z ławeczki, odchodzę. Ewa biegnie za mną. Przytula się.
– Majeczko, nie idź, bo jak pójdziesz, to zwariuję. Wzdycham. Ewa ciągnie mnie za rękę. Mówi:
– Chodź, coś ci pokażę.
Idziemy do jej pokoju. Ewa grzebie długo w szafie. Wreszcie wyciąga stamtąd coś malutkiego. To szklana fiolka, a w środku mała tabletka.
– Wiesz, co to jest? To cjanek. Jak pójdziesz do Kaśki, to połknę to i umrę w strasznych mękach.
Siadam na tapczanie.
– Co ja ma zrobić – mówię w rozpaczy. Ewa siada przy mnie.
– Po prostu nie idź do niej i już.
– Oddaj mi tę fiolkę – mówię. Pokazuje puste ręce.
– Już jej nie mam.
Klęka i zdejmuje mi buciki.
– Przytul się do mnie…
Kładziemy się na tapczanie. Ewa zrywa się, podbiega do okna i zamyka drzwi na taras, i spuszcza rolety. Zamyka też na klucz drugie drzwi, do hallu.
– Nie – mówię.
– Nie masz nic do gadania.
Wyłania się z mroku. Kładzie się na mnie. Całuje mnie i pieści. Po brzuszku i wszędzie. Robi mi się słodko. Znikam w słonej fali.
Życie.
Można nic nie robić, nic nie mówić, nic nie myśleć… i też będzie życie. Takie samo we mnie, w mrówce, w każdej roślince.
Czymkolwiek nie będę, to zawsze będę życiem. Dopóki będę. A jak już nie będę? Czym będę, jeśli już nie będę życiem?
Powietrzem?
Bo teraz jestem ciałem.
Szkieletem ubranym w mięso, skórę i inne dodatki. Leży sobie moje ciało na tapczanie, w czerwonawym półmroku, oddycha i myśli. Tu leży moje ciało, a tam ciało śpiącej Ewuni. Ona to ona, a ja to ja. Ale przecież JA… to także moje myśli. Więc czy mną jest wszystko, o czym pomyślę? I czy jestem wszędzie tam, gdzie są moje myśli?
I czy moje myśli, jeśli gdzieś powędrują, to czy zostają tam, czy zawsze do mnie wracają? Bo jeśli rozłożę w bok moje ręce, to jestem dotąd, dokąd one sięgają. A jak je złożę na piersiach, jeśli do tego podkulę nogi, to już mnie tam nie ma, tu jestem. O, ale myśli to coś zupełnie innego niż ręce i nogi.
Może byłoby lepiej, żeby ich nie było? A jeśli już miałyby być, to żeby były jak ręce i nogi, bliziutko. Bym leżała, to i one by leżały razem ze mną i by nie skakały to tu, to tam. Bym jadła, one by jadły razem ze mną.
O, proszę, co one wyrabiają, jak uciekają od tego, co jest. Patrzę na śpiącą Ewunię i myślę o Kasi, że czeka tam na mnie cała rozpalona od gorączki i martwi się, że zrobiła ze mnie ofiarę na ołtarzu swojej kompozycji.