Выбрать главу

– Masz rację – mówię – masz rację, masz rację! Ale już do mnie nic nie gadaj.

Ewa uśmiecha się.

– Okej – mówi i podbiega do Klaudii.

Siedzimy na ławeczkach w rynku, wokół wielkiej, betonowej rzeźby terenu. Ewa z Ziębińskim i chłopakami poszła po wino do sklepu. Dziewczyny zaczynają śpiewać. To jakaś znana melodia, ale słowa własne.

– „Strata fata parampa faita, lura kota lamento date. Trucia fucia dakore borita, elo heto nuciamo perke. Siło heto saramo merone, into pinto pulpecia siusia, sentrufale cloretto mamlole, niesiorono lunapa kuka! „…

Spoglądam na zegarek. Dziesięć po dziesiątej. Nie rusza się wskazówka sekundnika… On stanął. Dziewczyny wywrzaskują drugą zwrotkę. Już wszystkie śpiewają, oprócz mnie.

Tak wygląda moja dorosłość. Wybrałam. Mądrze wybrałam. Nie mogłam inaczej. I już tak przez całe życie będę wybierać. Będę sobie patrzyła, jak źli niszczą dobrych i nawet palcem nie kiwnę.

A kiedyś będę miała własne dzieci… Gdy jest się dobrym dla swoich dzieci, to niekiedy trzeba być złym dla obcych dzieci. Dla wszystkich dzieci nie starczy.

Jak tak można? Być dobrym i złym jednocześnie.

Nie, to musi być osobno.

Albo być złym.

Albo dobrym.

Zrywam się z ławki, uciekam.

Biegnę na stację. Kasi już tu nie ma. Rozglądam się. Gdzie może być dom jej babci? To na pewno tam.

Biegnę.

Tak, to ten dom. Staję bez tchu przy furtce. W ogródku przy stołach krząta się babcia Kasi. Ale Kasi tu nie ma. Babcia zbiera szybko ze stołu talerze. Spogląda do góry. Patrzę. Och… jakie straszne, ciemne smoki zbierają się na niebie, rozcapierzając tam swoje macki. One tu za nami z Wałbrzycha przyleciały. Babcia z talerzami wbiega do domu.

– Kasia! – krzyczę. – Kasia!

Nagle… coś mnie tknęło, oglądam się. Tam, daleko, na szosie przy zboczu, widzę żółtą plamkę. O, znika w lesie, na dróżce prowadzącej na szczyt Ślęży. To Kasia w swojej żółtej koszulce. Muszę ją dogonić, choć to tak daleko. Biegnę na przełaj przez pola.

Przewracam się, bo mi noga wpadła w kretowisko. Podnoszę się zaraz.

Jeśli Ewka spełni swoją groźbę, jeśli mojej mamusi coś się stanie… wiem, co zrobię. Wezmę śrubokręt i wy dłubię Ewce oczy.

Przysięgam.

Czemu od razu tak jej nie powiedziałam?

– Wydłubię ci oczy, przysięgam!

Już jestem przy szosie. Ale do dróżki w górze jeszcze ponad kilometr. Już nie mam siły biec.

Jedzie taksówka. Nie mam pieniędzy, trudno. Macham ręką. Taksówka zatrzymuje się. Wsiadam.

– Tam – mówię.

Zawracamy, jedziemy pod górę. O, tu ją widziałam.

– Pan się zatrzyma – mówię. Zatrzymujemy się. Kierowca odwraca się do mnie.

– Dwie stówki – mówi. Wsadzam rękę do kieszeni.

– Ojej, nie mogę ich wyjąć. Chwileczkę…

Wysiadam, udaję, że grzebię w kieszeni… i nagle rzucam się w las, uciekam.

Słyszę za sobą trzaśniecie drzwiczek, tupot. On mnie goni. Złapał. Szarpiąc mnie, ciągnie z powrotem.

– Czekaj, ty suczko!

Wykręca mi rękę do tyłu, prowadzi do samochodu. Zaczynam krzyczeć.

– Pokrzyczysz ty na milicji! – mówi wściekły. Kopię go i sama się przewracam. Podnosi mnie, znów wykręca rękę.

W tym momencie widzę schodzących z góry turystów.

– Ratunku! – wrzeszczę. – Gwałci mnie!

Turyści biegną do nas. Będę tak krzyczeć, że nic im nie będzie mógł wyjaśnić. Chyba się kapnął, bo puszcza mnie i ucieka do samochodu. Oni za nim.

Ja uciekam między drzewa. Biegnę do góry. Nikt mnie nie goni. Leżę w krzakach i łapię oddech. Muszę go bardzo dużo nałapać.

Coraz bardziej ciemno, coraz bardziej stromo, słyszę tupot przed sobą. Grupka dziewcząt chłopców z plecakami zbiega kamienistą ścieżką.

– Nie widzieliście dziewczynki w żółtej bluzce?

– Wariatko – mówią – uciekaj z nami. Idzie straszna burza. W tej górze jest pełno uranu. Tu zaraz będzie piekło!

Znów jestem sama.

Pnę się do góry w gęstniejącej ciemności. Urwał mi się pasek w buciku, idę na bosaka. Tak tu ciemno, że prawie nic nie widać.

Trzeszczy nade mną niebo.

Ktoś idzie za mną.

Odwracam się, nasłuchuję. Nie, nikogo tam nie ma.

Łoskot.

To z nieba.

Tu ktoś jest…

To głazy, to drzewa.

– Kasiu! – wołam. Och, jaka okropna cisza. Chyba zabłądziłam, nigdzie nie ma ścieżki.

Skąd ta mgła się wzięła?

– Kasiu! – krzyczę rozpaczliwie. – Kasiu!

Tam stoi. Widzę jej jasne włosy i coś żółtego., to na pewno jej bluzka. Stoi nieruchomo… Patrzy na mnie?

Podchodzę powoli.

Nie, nie widzi mnie, bo jest odwrócona tyłem. Jak dziwnie się przebrała. To żółte, to wcale nie bluzka… to rajtuzy. Czerwone buty i czerwony kubraczek wyszywany złotem.

Odwraca się do mnie. To przecież nie Kasia. To chłopak. Ja go chyba znam. Te długie, złote włosy poskręcane w loki, ten kapelusz z piórami, ta szpada… jakiś przebieraniec.

– Przepraszam bardzo – mówię – nie widział pan takiej dziewczynki w żółtej bluzce? Pisało na niej „Glimp”. Aha… i miała słomkowy kapelusz.

Nie usłyszał?

Jakoś tak patrzy na mnie… uśmiecha się.

– Więc doszłaś do wniosku, że zło i dobro nie mogą leżeć w tym samym pudełku?

– Szukam Kasi – mówię głośniej. – Żółta bluzka i słomkowy kapelusik!

– A ja szukam Marysi.

– To ja, ja jestem Marysia.

– A ja myślałem, że masz na imię Minka, lub Majka.

– To też ja. Kasia i Ewa tak mnie nazywają.

– Poznajesz mnie?

– Nie – mówię. – Tak – mówię. Nie wiem…

– Ty jesteś Pimpuś? – pytam nagle. On śmieje się.

– Pimpuś?… Nawet nie wiedziałem, że mam takie ładne imię. Przyniosłem ci list.

– Od kogo? – pytam.

– Może od ciebie?

– Jak to… ode mnie do mnie?

– Mniejsza o to – mówi – i tak go zjadłem. Nic tak nie zaspokaja głodu jak listowy papier. Ale nie martw się, pamiętam wszystko, co tam było napisane.

– Co było?

– Gdybym chciał powtórzyć wszystko, musiałbym gadać od teraz do wczoraj. Mogę ci tylko powiedzieć, co pisało na ostatniej, niedokończonej stronie…

– Co pisało? – pytam.

– Powiedziałem „pisało”?

– Tak powiedziałeś.

– Jakaś pomyłka w druku. Powiedziałem, że była tam narysowana mapka, coś jakby labirynt…

Pimpuś rozgląda się.

– Tak – mówi – zgadza się, to chyba tutaj. Widzisz te kamienie? To resztki murów.

Oglądam się… z ziemi wystają kamienie i świecą się łagodnym blaskiem. Jak pięknie się tu zrobiło. Wszędzie ciemno, tylko koło nas jasno.

– Tak – mówi Pimpuś – bo akurat jesteśmy pośrodku. Widzisz tę ścieżkę?

Patrzę za jego palcem.

– Widzę.

– To ścieżka Majki. Jeżeli nią pójdziesz, w sopel lodu z gorąca zamarzniesz. Spójrz teraz tam…

– Aha – mówię – widzę.

– To jest ścieżka Minki. Tam będzie ci tak zimno, że jak ćma się spalisz. A tutaj zaczyna się ścieżka Marysi. Wije się spiralą wokół góry. To bardzo długa ścieżka, ale jeśli miałbym ci coś radzić, to powiedziałbym: idź nią, Marysiu. Tą ścieżką dojdziesz na pewno.

– Dokąd? – pytam.

– Wiadomo – Pimpuś uśmiecha się. Wszystkie górskie ścieżki prowadza na szczyt góry. Jest jeszcze jedna…

Odwraca się i pokazuje mi czwartą ścieżkę końcem lśniącej szpady.

– Co to za ścieżka? – pytam.

– Nikt tego nie wie. Może to najdłuższa ze wszystkich ścieżek, a może najkrótsza. Może najcudowniejsza, a może najstraszniejsza. Może jest tylko cieniem ścieżki w negatywie góry? Nic więcej ci nie powiem, bo sam nie wiem…

Patrzę na czwartą ścieżkę. Niczym się od tamtych nie różni, a przecież wszystko we mnie do niej się wyrywa. Robię krok w jej stronę, robię krok drugi. Przystaję.

– Jeśli pójdziesz tą ścieżką – mówi Pimpuś, stając za mną – pożyczę ci mojej szpady.

Już wyciągam rękę po szpadę, gdy słyszę jak przez watę odgłosy grzmotów.

Burza… Kasia… Gdzie jest Kasia?

Zwracam twarz do Pimpusia.

Muszę znaleźć Kasię!

Śliczna buzia Pimpusia krzywi się z niesmakiem.

– Tą ścieżką nie poszła na pewno.

– Proszę, powiedz mi, gdzie jest Kasia!

– Żeby pomagać innym – mówi Pimpuś – trzeba najpierw pomóc sobie. Cóż to za komiczny widok, gdy ślepy prowadzi ślepego. Pomyśl o sobie, Marysiu.

– Błagam, powiedz, jak odnaleźć Kasię.

– Kasia poszła swoją własną ścieżką. Więc i ty idź swoją. A ta ścieżka? Nie chcesz pójść ścieżką niespodzianek?

– Bardzo chcę – mówię – ale muszę znaleźć Kasię. Zaraz będzie burza i muszę być przy niej…

Pimpuś smutnieje, chowa do pochwy lśniącą szpadę.

– Więc dobrze – mówi – nie będę ci się więcej narzucał z moją szpadą. A jeśli chodzi o burzę, to już od dawna jest burza.

W tej samej chwili otaczają mnie błyski i grzmoty. Jestem już cała mokra i trzęsę się z zimna.

– Pimpusiu! – krzyczę. – Powiedz mi, gdzie Kasia! Z deszczu, z ciemności, wyłania się ręka.

– Tam – rozlega się głos. – Żegnaj Marysiu.

W błyskach i grzmotach piorunów biegnę w stronę, którą mi pokazał. Wybacz mi Pimpusiu kochany, wiem, że nigdy cię już nie zobaczę. Ale muszę uratować Kasię.