W strugach deszczu wspinam się po mokrych skałach.
Unoszę głowę do góry.
Tam, na samym szczycie Ślęży, na wierzchołku widokowej wieży, stoi malutka Kasia z rękoma uniesionymi do rozpalonego oceanu nieba.
Słyszę jej zawodzące błaganie, choć przecież jestem za daleko, żebym słyszała.
– Tatusiu! Zabierz mnie tatusiu!!!
Błysk i grzmot potworny. Zatrzęsła się góra.
Zamyka Kasię w świetlistym kokonie pajęczyna utkana z błyskawic.
Nic już więcej nie pamiętam… Jak stamtąd zeszłam? Jak to się stało, że jestem tutaj?
To stacja kolejowa, to ciągle Sobótka. Ktoś przy mnie składa czerwony parasol. Siedzę na ławce w domku przy szynach. Ktoś na mnie patrzy, coś o mnie mówią. Dzwonki dzwonią. Megafon coś chrypi. Siedzę mokra, przylepiona do sukienki, do ławki.
Jakieś piski. Jacyś zmoczeni chłopcy tu wpadają, jakieś dziewczyny. To oni. Uciekam chyłkiem na peron. Może mnie nie zauważą. Przycupnę na ławce pod murem.
Skrzypnęły drzwi.
Idzie do mnie czarnooka czarnowłosa. Siada w deszczu obok mnie.
– Co, nie znalazłaś Kaśki?
– Ona już w niebie ze swoim tatusiem.
– Co ty gadasz? Co się stało?
– Zabiliśmy ją. Ty ją zabiłaś i ja ją zabiłam. Zabiliśmy ją wszyscy, cały świat ją zabił!
Łapie mnie za ramiona, potrząsa.
– Majka, co tobie!
Zniknęła.
Pociąg jedzie, a ja w pociągu. Tyłem do Wałbrzycha, a twarzą do Ślęży. Patrzę, jak oddala się ode mnie. Już malutka jak kretowisko, przy którym leżał tamten martwy krecik. Już przykryła ją pierzyna deszczu.
– Czemu płaczesz, dziecinko? – pyta pani. Przechodzą Magda z Klaudią.
– Nie widziałaś Ewki?
Przed domem spotykam tatusia.
– Połóż się szybko – mówi mamusia.
– Ale się trzęsie – mówi Tadziu.
A Zosia:
– Wyżymałam jej sukienkę. Pięć litrów wyleciało. Odpycham od siebie kołdrę.
A to głaz, nie mogę go odwalić. Trudno, nogi trzeba zostawić. Jak ja bez nóg pójdę? A co tam, żabką popłynę.
Płynę.
A co tu tyle krzyży? Krzyże aż po horyzont. To jakaś kolejka.
Wszędzie same krzyże, na nich ludzie. Jęczą, płaczą, jak glisty się wiją.
– A ty gdzie, cholero! – krzyczą na mnie. – Won stąd na koniec kolejki!
– No mówię pani, krew na szynkę trysła i na balerony.
– Nie pchać się, nie pchać się, mówię!
– Panie, dużo zostało?
– Ona tu nie stała!
Ach, to chyba do nieba kolejka. Nie bójcie się, kochani, nie wcisnę się, nie wcisnę, ja innej szukam kolejki. Powoli płynę na koniec. Coraz więcej tu na krzyżach dzieci. Płaczą, że serce się kraje.
O, jakiś dziadek idzie. Z laską, w świecącej się pelerynie.
Srebrną brodą zamiata po ziemi. Podpływam do niego, ręce składam.
– Pomóż im, Panie Boże, oni są przecież niewinni.
Patrzę, dziadek palec do mnie wyciąga, struga na nim marchewkę i woła cienko:
– Sraku pierdaku! Chichocząc, ucieka w podskokach.
– Sraku pierdaku!… Sraku pierdaku!…
Gubiąc po drodze bobki, chowa się za krzyże. Jakiś bulgot słyszę. Odwracam się.
Tu, na postumencie z białego marmuru, śliczny, różowy berbeć w kociołku chochlą miesza. Uśmiecha się do mnie ząbkami z porcelany.
– Spróbuj – ćwierka jak słowik – to bardzo DOBRAZŁA zupa. Nabiera zupę chochelką, do ust mi podsuwa. Ja ją chlup, a ona lodowym ogniem, ognistym lodem w brzuchu mi wybucha.
Budzę się, żeby natychmiast w nowym śnie się znaleźć. Siedzę na tapczanie w niebieskiej piżamie. Pokoik malutki jak dla kanarka klatka. Ściągam szybko piżamę, ubieram sukienkę.
Wychodzę. Jakieś ubrania tu wiszą. Tam, przed telewizorem, modli się rodzina. Jasno, słońce świeci, na ekraniku coś fika.
Na ulicę wybiegam.
Wysokie domy wokół wszystko zasłaniają. Coś ważnego miałam zrobić… Ach, wiem, muszę się przekonać, jak daleko ten sen do tyłu sięga.
Pięć złotych potrzebuję.
O, coś błyszczy na chodniku.
Schylam się, to pięć złotych. A tam stoi budka. Wszystko przygotowane na moje poruszenia. Niosę pięć złotych do budki.
Wrzucam monetę do szparki gadającej skarbonki. Kręcę palcem kółka.
Coś mi w uchu pika. Nagle głos słyszę:
– Słucham?
To Kasi głos. Głośny i wyraźny Kasi głos.
– Halo, słucham!
To Kasi głos. Wieszam słuchawkę. O, ja głupia. Kasia żyje, jest w domu, muszę ją zobaczyć, na własne oczy się przekonać, bo jak na razie tylko uszy przekonane.
Jedzie autobus, ja w środku.
Wszyscy się na mnie gapią.
Uśmiecham się do wszystkich. Tak mi cudnie. Ale może jestem brudna?
Spoglądam po sobie… och, mam bose stopy. To dlatego tak się na mnie wszyscy patrzą. A co to ja na siebie włożyłam? Sukienkę do sprzątania, całą w dziurach. To się Kasia uśmieje, jak tak do niej przylecę.
Biegnę przez rynek.
Fontanna w słońcu kwitnie złotym blaskiem.
Przed bramą kulawego pana listonosza spotykam.
– Czy ma pan może list z Warszawy do Kasi Bogdańskiej? Szpera w torbie i mówi:
– Jest, ekspres polecony, trzeba pokwitować. Spadłaś mi jak z nieba, musiałbym mój kulas na drugie piętro targać.
Biorę czerwony długopis, składam niebieski podpis.
Biegnę już po schodach. A jak coś złego tam w środku pisze? Bo jak coś złego, to Kasia się załamie. Patrzę… klej ledwo trzyma. Co tam, otworzę.
„Szanowna, Droga Pani, jak Pani prosiła, natychmiast odpisuję. I od razu do meritum, żeby się Pani niepotrzebnie nie denerwowała.
Nie ulega wątpliwości, że ma Pani Szanowna talent, a biorąc pod uwagę młody wiek Pani (20 lat), to chyba nawet duży. Wysłuchałem kasetki z radością. Co prawda jest tam dużo…”
To od tego krytyka, chwali ją. Cudownie. Kasia umrze z radości.
Zwilżam językiem resztę kleju, już koperta zaklejona i trzyma nawet lepiej, niż przedtem.
Podnoszę rękę do dzwonka, a drzwi się otwierają, choć jeszcze nie nacisnęłam. To mama Kasi, właśnie wychodziła. Patrzy na mnie zdziwiona.
– Dzień dobry, jest Kasia?
– Jest – mówi. – Wejdź, to od razu za tobą zamknę.
Wchodzę, trzask klucza w zamku słyszę. Podchodzę do miodowej kotary, za którą Kasia… Śmiech, śmiech słyszę. To nie Kasi śmiech.
Oko do szpary przysuwam.
Na kanapie, w świetle słońca, siedzi Ewa. Ewa Bogdaj… tutaj?
Obok, odwrócona do niej tyłem, siedzi Kasia. Widzę je z profilu, dwa profile obrysowane słońcem.
Ewa czesze szczotką włosy Kasi.
– To już chyba lekki przesadyzm – mówi Kasia.
– Wiesz przecież, że ja nigdy nie kłamię – mówi Ewa i obydwie wybuchają śmiechem.
– Ała! Szarpiesz!
– Przepraszam. Genialne masz te włosy. Chyba sobie znowu zapuszczę na długie.
– A mówiłam, żebyś sobie nie ścinała. Bardzo lubiłam cię z warkoczem.
– A już najbardziej lubiłaś go ciągnąć. Masz go jeszcze?
– Pewno, że mam. Jak chcesz, mogę ci go wypożyczyć. Dolar za godzinę. Pasuje?
– Bałam się, że go wyrzuciłaś na śmietnik – mówi Ewa. – To już przecież pół roku minęło od naszej strasznej kłótni.
– Coś ty, to było w lutym. Tylko cztery miesiące. Już nawet nie pamiętam, o co nam poszło.
– Nie pamiętasz? – dziwi się Ewa.
– Nie.
Ewa obejmuje Kasię, szepcze jej coś do ucha.
– O ty świnko! – woła Kasia. – Właśnie, że odwrotnie! Dobrze, że mi przypomniałaś. Ooo, nie podaruję ci tego.
– Ja tobie też nie podaruję!
Chichrają się. Ewa znów zaczyna ją czesać.
– A wracając – mówi – to wiesz, co myślę? Co?
– Ona jest chyba autentycznie kopnięta. Ty wiesz… ona brała na serio każdą zabawę.
– Mnie też tak czasem się wydawało – mówi Kasia. – A na początku była taka cichutka i słodka…
– Przyczaiła się. Chciała naszym kosztem zrobić karierę.
– Nie, w to nie uwierzę.
– A ja coś o tym wiem. Ile ja jej rzeczy dałam. Chodzi w moich majtkach, w moich rajstopach, w moich stanikach, w moich sukienkach i jeszcze do tego załatwiłam jej egzamin do liceum. To mało?
– Ja też chciałam jej dać całą szafę ciuchów – mówi Kasia. – Ale było mi jakoś głupio, nie chciałam jej zawstydzać.
– Wcale nie jest taka wstydliwa. Trzeba było spróbować. Zobaczyłabyś. Wyniosłaby dwie walizy, tobół i by jeszcze z wózkiem wróciła po resztę.
– Fuj, jesteś ohydna – mówi Kasia.
– Ty sobie bądź ta święta, ja wolę być ohydna. Każda prawda jest ohydna.
– Czułam w niej jakąś tajemnicę – mówi Kasia. – A to po prostu była naiwność, nieśmiałość, strach. To zresztą nieważne. Żeby chociaż była dobra… Ale i to nawet nie, okropnie się na niej zawiodłam. Fuj fuj.
Kasia otrząsa się.
– Po prostu ma fioła i cześć – mówi Ewa.
– Tajemnica, tajemnica – mówi Kasia. – Doszłam do wniosku, że w ludziach nie ma tajemnicy.
– Nie lubię tajemnic.
– Tajemnica jest tylko w muzyce. Teraz już to wiem. Tylko w muzyce. Zobaczysz, kiedyś ją odkryję.
– W dodatku chciała mi się wżenić w rodzinę – mówi Ewa.
– Och, przestań już o niej gadać! Ona jest nikim, nie ma jej. Ewa śmieje się.
– Ładnie to powiedziałaś, masz rację, to panna Nikt.
Cofam się od kotary. Słyszę ich głosy, ich śmiech. Panna Nikt to ja.
Trzasnęły za mną drzwi. Po schodach w dół biegnę. Śnieg na mnie pada z góry. To strzępki listu podartego przez pannę Nikt piętro wyżej.
Ach, za daleko zaleciałam. To piwnica. Ktoś tu stoi w mroku. Błyszczą okulary.
– Marysiu, jeśli chcesz, podrę wszystko i będzie tak, jakby nigdy nic nie było.
– Odczep się, nie masz prawa, to moje!
Uciekam. Przed bramą, w słońcu stoję. Zostawiłam tam bombę, zdalnie sterowana. Zdejmuję z ręki zegarek. Uderzam nim o chodnik. Pryska szybka. Nastawiam szybko wskazówki na dziesiątą dziewięć. Tik tik tik tik… zaraz im się dom na głowy zawali. Huk. To już?