Nie, to samochód czarny, lśniący podjeżdża właśnie z rykiem trzystu koni. Czerwony na pysku szofer wyskakuje, drzwi przede mną otwiera.
Wsiadam.
Rękawiczka mi upadła. Już się schyla po nią młodzieniec w srebrny frak ubrany. Na kolano klęka, rękawiczkę mi podaje. Rąbek mojej sukni ze złotego jedwabiu całuje z czcią. Na szofera pstryka.
Jedziemy.
– Kim jesteś? – pytam.
– Twym paziem i sekretarzem osobistym, o pani – rzecze młodzieniec, srebno – błękitne oczy ku mnie unosząc. – Tak długo królewna kazała nam na siebie czekać, że już prawie straciliśmy nadzieję. Ale wytrwałość popłaca. O, utęskniona nasza królewno, najukochańsza pani…
Jakiś szmer z tyłu słyszę, oglądam się.
Samochód wielki w środku jak sala balowa i jak sala balowa piękny, z fontanną pośrodku. Grupa młodzieńców i świetnych panien ukłon mi składa. Wszyscy śliczni i fantastycznie poubierani, pałacowo, dyskotekowo.
– Jesteśmy, o pani nasza najukochańsza, gotowi spełnić każde twoje życzenie – mówi paź mój słodki.
– O wszystko mogę poprosić?
– Rozkazać, pani. Jesteś naszą niezawisłą władczynią.
– Więc zróbcie tak – mówię – żeby wszyscy krytycy wyśmiali kompozycję Bogdańskiej Kaśki, a ten krytyk, co chwalił, niech ogłuchnie. Niech Kaśka już nigdy nic nie stworzy i niech strasznie cierpi, że nikt nie docenił jej kompozycji. Niech żyje długo i niech się nie doczeka uznania aż do śmierci, a razem z nią, gdy umrze, niech przepadnie jej kompozycja.
– Och, pani, to drobiazg – rzecze paź, uśmiechając się porcelanowo. – W tym celu nie muszę nawet kiwnąć palcem w bucie. Tak wiele pięknych dzieł przepadło w historii razem z ich twórcami i nie upomniał się o nie nawet szczur z wiejskiego kościółka. Więc to już załatwione. Następne życzenie? Mam dziwne przeczucie, że i pannę Bogdaj Ewę spotka w życiu niespodzianka…
– O tak – mówię. – Niech Ewka będzie tłustą, postarzałą przedwcześnie maciorą z siedmiorgiem dzieci i mężem pijakiem na karku.
– To trochę bardziej skomplikowane – mówi paź mój słodki i ogląda się na me dworki i mych dworzan.
– Ja! Ja się tego chętnie podejmę – zgłasza się ślicznotka w mini tiurniurze, z żywym pawiem w koafiurze. – Wytnę jej sztuczkę z hormonami i przemianą materii. Czy sto dziesięć kilo wagi i słoniowate nogi odpowiadają najukochańszej pani?
– Jasne – mówię i wybucham śmiechem perlistym. Razem ze mną bucha śmiechem dwór mój perlisty.
– I niech będzie biedna – mówię – niech targa wiadra z węglem aż na poddasze, gdzie będą mieszkać jako dzicy lokatorzy. I niech na tydzień przed pierwszym nie będzie miała co włożyć do pyska swoim brzydkim, debilnym bachorom.
– Mam świetny pomysł – mówi na to bikiniarz nad wyraz elegancki, w wężowych spodenkach, w czapce z pozłacanego koguta. – Dobierzemy się do interesu jej tatki. Nie ma takiego interesu, gdzie nie znalazłoby się trochę wstydliwych kwitków. Załatwię dla rodzinki wielkie grzywny i przepadek mienia. Czy wystarczy?
– Myślę, że to będzie akurat – mówię i klaszczę w upierścienione dłonie, a razem ze mną klaszcze moja dworska, dyskotekowa gromadka. Na lustrzaną posadzkę sypią się pierścienie.
– Następne życzenie? – pyta paź.
– A ile ich jeszcze mogę wyrazić? – pytam, nagle strwożona.
– Ile tylko zapragniesz, najsłodsza pani. Sto, tysiąc, milion, miliard…
– Biliardy, gryliardy…! – wołają jeden przez drugiego dworzanie. Oddycham z ulgą, prostuję się dumnie.
– Więc niech będę bogata i sławna. I żeby mi wszyscy zazdrościli. Niech widzą mnie w gazetach, na plakatach, w kinie i w telewizorze. Niech gadają o mnie w autobusach, w pociągach i w tramwajach. A szczególnie niech mi zazdroszczą Ewka z Kaśką.
– Zrobione! – woła paź z zachwytem. – Co jeszcze? Co jeszcze? Potem się zastanowię… A na razie…
– Na razie niech będę po prostu szczęśliwa – mówię.
– Och, jak pięknie to królewna wyraziła. Po prostu szczęśliwa. – Paź do dworu się zwraca.
– Słyszeliście, kochani?
– O, tak, słyszeliśmy! – wołają dworki i dworzanie. – Przecudnie to nasza pani ujęła! Po prostu szczęśliwa!
– Zwróćcie uwagę na to, jakie to głębokie – mówi młodzian z kokiem i diamentowym okiem.
– A przy tym niewypowiedzianie szerokie! – To chórek dwóch ślicznych Murzynek w akompaniamencie słodkich minek. Ach, cóż za świetny dwór ten mój dwór, cały układa się w rymy.
– Brawo! – woła paź.
– Brawo! – woła dwór cały.
– Brawo dla królewny!
– Brawo! Brawo!!!
Klaszczą i klaszczą, a co zaklaszczą, sypią się perły i brylanty, na lustrzanej posadzce dźwięcznie dzwonią.
– O, tak, doprawdy, nigdy do końca nie wyklaskane brawo – paź mój mówi, rękę do serca przykładając. – Oto co się zowie królewskie życzenie. Po prostu szczęśliwa. Detal bilonem brzęczy, hurt gwiazdami się jarzy, z hurtem królewnie do twarzy.
– Oooo, dzięki ci, gwiezdna nasza pani!!! – wołają chórem dworzanie.
– Za co mi dziękują? – pytam zdziwiona.
– Za zaufanie dziękują ci, pani – wyjaśnia paź mój słodki i sekretarz osobisty. – Bo przy hurtowym życzeniu na nas spada odpowiedzialność detaliczna, bimetaliczna. A samodzielność najbardziej ze wszystkiego uwielbiamy, nie licząc oczywiście najjaśniejszej pani, którą ponad wszystko uwielbiamy.
Paź na kolana osuwa się z szykiem, złote me pantofelki całuje. Nagle zgrzyt. Hamulców pisk.
– Jak jedziesz, chamie! – krzyczy na szofera paź.
– A dyć, wielmożny panie, już nie jade, ino stoje – rzecze szofer, swój lokajski kark czerwony ku nam gnąc. – Ciut, a człeka by się stukło…
Patrzę… starzec jakiś, zaśliniony i bezzębny, liszajowatą, pomarszczoną fizys do szyby samochodu od mojej strony przyciska. Palce zgrzybiałe, pokrzywione w szparę nad szybą wczepia. Wgapia się we mnie i woła cicho, mamlając.
– Mamusiu, mamusiu…
– A to co? – pytam.
– To Pawełek – mówi paź.
– Jaki Pawełek? – mówię. – Nie znam żadnego Pawełka.
– Synek twój, Pawełek.
– Jak to? Mój synek? Mój mały, ukochany, przyszły synek taki???
– Przykro mi królewno, ale to ten właśnie. Tyle tylko, że za lat osiemdziesiąt.
– Ach, tak, za osiemdziesiąt lat… Ruszaj – mówię do szofera, a do pazia: – Papierosa, szybko!
Samochód do przodu skoczył, staruch do tyłu i na bruk pac! Słyszę jeszcze przez chwilę, jak to swoje: – Mamusiu, mamusiu – mamle. Paź strzela złotą cygarniczką, błyska złotą zapalniczką. Palę papierosa w złotej lufce, złocistym cocktailem popijam każdy dymu kłąb złotawy. Paź mój słodki z zamyślenia mnie wyrywa.
– A tam, królewno, racz zwrócić swą dostojną główkę, Zuzanna leży, twoja córeczka.
Patrzę w bok, cmentarz widzę. Tam, na cmentarzu… moja Zuzia?
– Jak to tak? Jeszcze jej nie urodziłam, a już ziemię gryzie?
– Cóż, niestety – mówi paź i smutnieje. Swe srebnobłękitne oczy rzęsami w zakłopotaniu wachluje. – I cukierek ssać można tylko dopóty, dopóki się go nie wyssie. A jak się go już w buzi wyssie, to, choćby nie wiem jak był słodki, w inne rejony on, w inne wonności ulata, jak mawiała cioteczka ma Eufemia. To Czas swoje złośliwe oblicze ukazuje ci, o pani nasza naj, naj. On silniejszy od nas.
– No to weźcie, coś wykombinujcie – mówię, do całego dworu się zwracam. Ale gdzie tam, nie słyszą. Jadą za nami luksusowym sznurem limuzyn.
– Niestety – mówi paź. – My tylko w Czasie pracujemy. Bez Czasu nie ma nas, ani naszej pracy. Ten idiotyczny, przeklęty Czas!… – I ząbkami jak z porcelany zgrzyta mój sekretarz, a co zazgrzyta, sypią się perełki.
– Więc co będzie z moim szczęściem? – pytam. Pytanie łykiem cocktailu popijam.
– Och! – wykrzykuje paź i uśmiech na jego bladej twarzyczce wykwita. – Gdy się zje jednego cukierka, można zabrać się do następnego. Nie zabraknie ci królewno cukierków w złotych papierkach.
– Moje dzieci nie cukierki – mówię. – Nie chcę ich ssać ani zjadać. Chcę je mieć i żeby mi nigdy nie umarły. Chcę mieć tylko dwoje tych samych dzieci, a nie ciągle nowe dzieci! Jakoś musicie w swoich łepetynach wykombinować, żeby było tak, jak chcę. Rozkazuję wam!
Paź płaczu bliski.
– Niestety, o pani. Jeśli dzieci, to tylko w Czasie. Nic innego w tej materii wykombinować się nie da.
– W takim razie zwalniam cię! – krzyczę. – Fora ze dwora. Ciach, trach! Zniknął mój słodki sekretarz i paź. Już na jego miejscu następny paź i sekretarz mój osobisty wdzięki swe lokuje. Równie jak tamten śliczny, a może nawet śliczniejszy.
– Co rozkażesz, pani?
– Masz wymyśleć coś takiego, żeby mi się Czas do szczęścia nie wtrącał.
– Niestety, pan mmm… – jąka się paź. Wskazuję mu palcem drzwi. Już go nie ma, już inny na jego miejscu siedzi. Niby inny, a jednak taki sam, jak tamci dwaj.
– Co rozkażesz, pani?
– Widzę, że z dzieci nici – mówię. – To chociaż mężusia ukochanego szybko mi tu dawać. Znacie moje gusta?
– Znamy, pani – rzecze do mnie paź, a do szofera: – Stawaj, chamie!
Stajemy, wysiadamy.
Na polnej drodze cała kawalkada dworskich limuzyn. Wyskakują dworki i dworzanie. Zaroiło się, zajaśniało od jedwabi i brylantów.
Jest, jest mój chłopiec.
O tam, przy drodze siedzi i patrzy zdumiony, i oczy aż mu się jarzą na widok mojej królewskiej piękności.
Śliczny jest, cudny, tak, to na pewno on, takim go widziałam, jak sobie małżeństwo planowałam. Podchodzę, patrzę… a tu na jego kolanach głowę złożyło jakieś posmarkane dziewuszysko i gapi się przerażone na królewską moją jasność. A on, mój ukochany, przyszły małżonek i kochanek, po włosach mysich ją głaszcze.
O, niedoczekanie!
– Jak to tak? – pytam i odwracam się do mego sekretarza, do mego dworu na polnej drodze rozbłysłego.
Oni ręce rozkładają, spojrzeniami na boki uciekają. Jedna ślicznotka przyklękła i na niby bucik poprawia. Znów inny drugiemu innemu kołnierz strzepuje, że niby z pyłu… Paź wzdycha, oczy w zażenowaniu opuszcza.