Выбрать главу

– A co ta dziewucha przy nim robi?! – mówię wściekła. – Zabrać mi ją stąd!

Kupa dworzan zaraz podbiega, dwóch dziewczynę łapie… ale co to?

Mój ukochany jej nie puszcza. Podoba mi się, nie ma co, silny jest.

Albo to moi tacy słabi.

No, oderwali ich od siebie wreszcie. Dwóch ją trzyma, sześciu jego. Do niej najpierw podchodzę. Cóż on w niej widział? Może nawet i ładna, może nawet i bardzo ładna, może nawet i do mnie podobna, może nawet tak do mnie podobna, jak moje w lustrze odbicie…

Ale to przecież nie ja, to ona. Może kiedyś, zanim na tron nie wstąpiłam, też taka śmieszna byłam i głupia…

Stoimy naprzeciw siebie. Z niej łzy kapią, ze mnie perły, brylanty. Ona głowinę spuszcza, nie patrzy na mnie. Boi się, czy co? Biorę ją pod brodę i siłą pyszczek jej mysi ku sobie unoszę.

– Co, mała – mówię dobrotliwie – jak masz na imię? Milczy, oczkami w dół ucieka, chlipie.

– Głupio ci, co? – mówię. – Nie wiesz, co powiedzieć, co? W głowince ci szumi, co?… To dopiero ci zaszumi.

I pac ją w glacę, pac drugi raz. Nie krzyczy, nie zasłania się, tylko łzy połyka w milczeniu.

– Powieście ją na tej wierzbie – mówię – w gruszkę zamieńcie. Jak dojrzeje, spadnie.

– Ha ha ha! – śmieją się dworki i dworzanie, w dłonie klaszczą, sypią się w kurz drogi perły i diamenty.

I ksuksają między sobą:

– Och, ach, jaka ta nasza królewna dowcipna!

– Ach, och, a jaka błyskotliwa!

– Och, ach, próżno by szukać na innych dworach takiej jak nasza pani.

Ach, och, och, ach!… Podchodzę do lubego.

– Puśćcie go – mówię. Puszczają.

Cudny jest. Włosy ma takie, jakie mieć powinien, i oczy też takie, i ręce takie, i cały jest taki, akurat taki, dokładnie właśnie taki.

– Mój najdroższy – szepczę czule. Przytulam się do niego, on też mnie obejmuje. Ale jakoś słabo mnie trzyma. Czekaj chłopcze, już ja cię rozpalę. Unoszę mą różaną twarzyczkę i dotykam ustami mego najdroższego ust. Drżąc cała, oddech mój wonny z jego oddechem łączę, już nasze usta jednym ust koralem.

Języczkiem swoim język jego wabię.

– Ach, och, patrzcie, jak nasza królewna po mistrzowsku całuje! Złoty medal! Brawo!!!

To prawda, dobrze gadają.

Nie ma ode mnie lepszej w konkurencji całowania. A mój luby, owszem, pocałunek mi oddaje, ale tak mi go oddaje, jakby mi go tylko oddawał. Pręży się na mym brzuszku wąż jego czarodziejski, ale pręży się tak, jakby nie dla mnie się prężył, tak tylko się pręży, w ogóle się pręży.

– Och, tak – szepczę, w oczy mu zaglądam – kocham cię, kocham, kocham cię nad życie. A ty, czy mię kochasz?

– Kocham cię – mówi – kocham cię nad życie – dodaje. Już było mi słodko, po co to dodawał?

To jakaś papuga.

– On wcale mnie nie kocha – mówię do dworek.

– Kocha, kocha, słyszeliśmy wszyscy, najukochańsza pani! Mówił, że kocha, że kocha nad życie!

Odchodzę trzy kroki.

– Może i mówił, ale nie kocha.

Po papierosa dwa palce wyciągam. Trzask – błysk złoty, palę.

– Chce, żeby mnie kochał – mówię. – Rozkazuję wam! Ma mnie kochać! Musi mnie tak kochać, żebym uwierzyła!

Tu szofer wtrąca się nieproszony:

– Może go walnąć bez łeb ni z gruchy, ni z pietruchy? Sam wim, zmientknie zara.

– Zamilcz chamie! Ja miłości chcę, a nie posłuszeństwa! No cóż to z mego lubego za głupek!

W gruszkę na wierzbie wpatruje się tęsknie, a ma przed sobą ze złota ananas.

– No i co? – mówię do dworu. – Co z waszymi obiecankami cacankami? Wtem jedna z dworek, ta w sukience ze skóry lamparta, w peruce z posrebrzanych pijawek, dyga pięknie przede mną i szczebiocze:

– Czy możemy ci, pani, zaśpiewać starą, ludową, chińską piosneczkę?

– A wypchaj mi się z ludowymi piosneczkami! – krzyczę rozwścieczona. – Macie coś zrobić, żeby mnie kochał!

Paź do ucha mi się pochyla i szepcze:

– Pozwól im, o pani. Jeszcze dla ciebie nie śpiewali. A chór to przedni, królewski. Wygrał wszystkie dworskie festiwale.

– No dobra, zaśpiewajcie – zezwalam łaskawie. – Ale szybko, rach ciach, po łebkach, bo nie mam czasu, do szczęścia mi się spieszy.

I zaraz dwór nad rowem w cztery ustawia się szeregi. Paź gałązkę z ziemi podnosi, będzie dyrygował. Zaczynają basy, i zaraz się włączają tenory, a potem soprany i alty. Czy to się nazywa kanon?

– Lali lo lali lo lali lo hajda ho hajda ho lali lo lali lo lali lo lali lo lali lo lali lo hajda ho hajda ho lali lo lali lo lali lo…!!!

– Do rzeczy! – wołam – Szybciej!

To oni szybciej, ale to samo, w kółko. I znów to samo, ale jeszcze szybciej i coraz szybciej.

Piszczą tak szybko, jakby ktoś taśmę przewijał z wyjściem na głośnik.

– Co tak szybko?! – wołam.

Zwalniają. Tak wolno teraz śpiewają, że nawet nie widać, żeby im się usta poruszały. No, znów się zaczynają rozpędzać.

Trudno.

Rozśpiewali się, nic im nie przerwie. Wołam szofera.

– Krzesło!

On na czworaki pada, grzbiet wypina, siadam. Trochę się to krzesło pode mna trzęsie, bo też hajda ho spod tyłeczka mi loluje, tak się chamstwo w państwa śpiewy wczuło. Tylko ten kretyn, ten debil, ten chłopak mój kochany, ani nie śpiewa, ani nie chodzi, ani nic, Stoi i w gruszkę się wgapia.

Poczekam, może się zmęczy, zanim dwór skończy śpiewać. Co, już skończył? Nie. To jedna z dworek, ta w pończoszkach w artystycznie wyszywane złotem dziury, przed chór wyskakuje i sopranikiem pieje tak słodko, że można by tym osłodzić herbatę dla całego miasta.

– Tako jako czasu nazad nie zawrócisz, tako też miłości królewno nie kupisz!!!

I znów chór to swoje lali lo, hajda ho… Cóż to za banda wymoczków. Po co ja ich trzymam? Nareszcie cisza. Mucha tylko jakaś bez pozwolenia brzęczy. Dwór mój smutny, blady i wymięty, choć jeszcze trochę błyszczący.

Eee, taka piosenka – mówię z pogardą. – Każda glista potrafi tak naćwierkać. A czy to ja chcę kupować miłość tego farfocla?! Po prostu chcę, żeby mnie kochał. Po prostu chcę być szczęśliwa.

Dwór nic, lśni milczeniem przy drodze.

Ryzyk – fizyk. Po raz ostatni zaryzykuję królewski mój autorytet.

Podchodzę do bęcwała i mówię:

– Kochasz mnie? Ale powiedz szczerze, bo jak skłamiesz, jak ci nie uwierzę, to tak cię palnę, że zapamiętasz, gdzie krety zimują!

– Kocham cię – odpowiada drżącym głosem. No, ma szczęście, że prawdę powiedział.

Macham ręką na dworzan.

– Zabierzcie mi z oczu tę męską prostytutkę – mówię. – Na drugi koniec świata z nim, zamieńcie go tam w pietruszkę.

Już go zabrali, już zdążyli wrócić. Tu już tylko gruszka na wierzbie.

– Dobrze im tak – mówię. – Jedno tu gruszką, drugie tam pietruszką. Niech się teraz kochają.

I zanoszę się od śmiechu, a razem ze mną zanosi się cały mój dwór. Nagle śmiać się przestaję. Dwór umilkł w tej samej sekundzie. Dobry dwór, ćwiczony. Podchodzę do szofera, dosiadam go okrakiem, klepię w dupę i wołam:

– Wio, do samochodu!

Puszcza się galopem poczciwe szoferzysko i rżąc ze śmiechu, wykrzykuje:

– He he he, ni z gruchy, ni z pietruchy!

– Ho ho ho – śmieją się dworzanie.

– Hi hi hi – to dworki.

Rach, ciach! Rusza limuzyn kawalkada. Ja na przodzie.

– Nie ma co – mówię do pazia. – Ładne mi wyszykowaliście hurtowe szczęście.

Paź rzęsy trwożliwie unosi, przypochlebny wbija we mnie ślip. Całą mnie swoim ślipiem oblepia.

A ja nagle pac szofera po czerwonym karku.

– Won mi stąd! Sama poprowadzę. Siadam za kierownicą, tu gaz, tu hamulec. Wciskam gaz do dechy.

Dworki wrzaskliwe piski wydają ze strachu, piskliwe wrzaski dworzanie. Co mi tam, niech piszczą, niech się boją.

Zakręt. Dobrze. Zobaczycie tchórze, jak królewna zakręt w pełnym gazie ścina. Aj! Oj! Już mnie kierownica nie słucha. Przez pola lecimy, przez lasy. Patrzę… samochód w pędzie szalonym wali bokiem w jakieś baraki blachą falistą, smolistą kryte. W budyneczek odrapany z krzywym kominem. Jeszcze tylko szyld widzę, poharatany przez wiatr i deszcz, w słońcu wyblakły.

DEUS KOSMADEUS BAX SPÓŁKA Z O.O.

TraCH!!!

Oślepiający blask.

Wbijam się w gęstniejącą ciemność…

Wstać chcę, nie mogę. Ach, to Tadzio przez sen pierzyną mnie przywalił.

Wstaję. Przede mną droga ślini się ślisko w poświacie księżyca.

Pójdę nią. Już tam na mnie czekają z widłami.

O, tu tatuś śpi, a tu mamusia. Chrapią.

Nie gniewajcie się na mnie, nie płaczcie. Nie ma po kim. Po co wam w domu taka hydra parszywa z pomarszczonym mózgiem.

Cicho Zenusiu, cicho. Chodź, maleńki, bez ciebie mnie tam nie wpuszczą. Przysięgłam na twoje życie, że nie znienawidzę. Tutaj nigdy byś nic nie widział, a w niebie zobaczysz gwiazdeczki, słoneczko i wszystko. Tylko kawałek mnie odprowadzisz, zaraz mi cię aniołki zabiorą. Złap mnie mocno za szyję. Jak tu na balkonie cieplutko, jak pięknie. Widzisz? Już nogi przełożyłam przez poręcz. Ach, ty przecież nie widzisz. Zaraz wszystko zobaczysz.

Zaraz tam pofruniesz.

Lecimy.

Zenuś coraz lżejszy, i ja coraz lżejsza.

Już nie ma przy mnie Zenusia.

A ja… ciągle mnie ubywa. Jestem coraz lżejsza, już od powietrza lżejsza. A jednak coraz bardziej ciężka. Czym bardziej tam mnie nie ma, tym bardziej tu jestem.

Frunę przez czarną pustkę kulista i ciężka, ciężarna żarem, co w środku mi wzbiera. Zaciskam łono, by się krzyk płodu ze mnie nie wydostał. Cóż to za poród, co na tym polega, by nigdy nie urodzić, choć ciągle rodzić i rodzić, walczyć wiecznie z żarem, co wzbiera. W blasku Ojca, w kręgu Ojca, krążę posłuszna gwiazdką wśród gwiazd tańczących, sióstr moich. Pełna zuchwałej pokory, w radosnym cierpieniu, spokojnie drżąca, milczę.

1988 rok wrzesień