Выбрать главу

– Całą sukienkę na plecach masz białą.

Zaczynam się czyścić z tyłu, tam przynajmniej, gdzie mogę dosięgnąć.

– Nie, nie – mówi ona – to nic nie pomoże, tak cię nie puszczę. Chodź do mnie, dam ci szczotkę.

– Gdzie? – pytam.

– Do mnie – mówi i ciągnie mnie w głąb bramy. Czego ona ode mnie chce?

– Dlaczego tu? – pytam.

– Bo tu mieszkam – mówi ona. Tutaj mieszka? Idę z nią, coraz tu ciemniej. Zatrzymuję się przed schodami.

– Tutaj mieszkasz? – pytam z niedowierzaniem. Ona uśmiecha się.

– Schowałaś się do mojej bramy – mówi, łapiąc mnie za rękę. – No chodź, bo stracę cierpliwość. Dzień dobroci dla zwierząt nie trwa wiecznie.

Ciągnie mnie za sobą na górę. Na klatce schodowej drugiego piętra zatrzymuje się. Odwraca się do mnie. Promyk słońca ze świetlika pada akurat na nią. Jej włosy wyglądają tak, jakby płonęły. Uśmiecha się dziwnie i błyszczą jej oczy. Przyciąga do siebie moją rękę. Drętwieję ze strachu. Nie wiem, co mam zrobić. Jak wyrwę rękę i ucieknę, to i tak mnie złapie, rzuci się na mnie od tyłu. A ona zmienionym, chrapliwym głosem mówi:

– Powróżyć paniusi?

Więc jednak miałam rację. To Cyganka. Ona odwraca moją dłoń spodem do góry i podsuwa do swoich oczu.

– Ooo, jaka piękna linia życia – chrypi. – Tylko czemu tak nagle się urywa?

– Ale ja nie mam pieniędzy – mówię drżącym głosem. – Naprawdę.

– Może paniusia jajeczkiem zapłacić – mówi ona.

– Nie mam jajek.

– To co paniusia ma?

– Nic nie mam – mówię w rozpaczy. Ona świdruje mnie płonącym wzrokiem. Dyszy ciężko, ochryple.

– Niedobrze – mówi. – Taka elegancka paniusia, a nic nie ma. To może chociaż duszę paniusia ma?

Czuję, jak wali mi serce. Och, żeby już się tak obudzić. Ale to przecież nie sen.

Ona nagle puszcza moją rękę. Robi się malutka. Ach nie, po prostu kucnęła, grzebie w swojej torbie. Odchodzi, znika w ciemności. Nie mogę się ruszyć, nie mogę uciec. Zapala się światło, to ona zapaliła. Teraz podchodzi do dużych drzwi i wkłada klucz do zamka.

Patrzę, na drzwiach tabliczka: „LEKARZ CHORÓB WEWNĘTRZNYCH”.

– No chodźże – mówi ona. Podchodzę.

– Tu jakiś lekarz mieszka – mówię.

– Nie jakiś, ale jakaś – mówi ona. – I nie jakaś, a moja mama. Rzeczywiście. U dołu tabliczki napis: „Dr Karolina Bogdańska”. Drzwi otwierają się, wchodzimy do środka. Tu, w wielkim pokoju, na ścianach z desek wiszą piękne obrazy. Wokół stolika wielkie, jasne fotele. Z wysokiego sufitu zwiesza się żyrandol. Cały się skrzy jakby tysiącem brylantów. Tu drzwi i tam drzwi… ani jednego okna. Taki piękny przedpokój?

Ona otwiera szafę, gdzie wiszą ubrania. Podaje mi szczotkę.

– Tam jest łazienka – mówi, pokazując drzwi w końcu przedpokoju. – Trafisz sama, czy mam cię zaprowadzić?

– Trafię – mówię cicho. Podchodzę do tych drzwi, dotykam klamki, jest okrągła i lśni, jakby była ze złota. Oglądam się, Kasi już nie ma, zniknęła gdzieś. Przekręcam klamkę, w łazience ciemno. Cofam się. O, tu jest kontakt. Naciskam, zapala się światło. Wchodzę, zamykam drzwi za sobą. Jak tu pięknie. Ta łazienka jest trzy razy większa od mojego pokoju w nowym mieszkaniu. Podłoga z białych kafelków, ściany też z kafelków, ale z brązowych. I wszędzie lustra. Przysiadam na brzegu wanny. Jaka ja byłam głupia. Myślałam, że Kasia to jakaś Cyganka, a to normalna, bogata dziewczynka, w dodatku córka pani doktor.

Na półeczkach z kafelków stoją różne piękne butelki z zagranicznymi napisami. Przy drzwiach pralka, chyba automatyczna i jeszcze jakieś inne, dziwne urządzenia. A tutaj, na błyszczących rurkach, wiszą ręczniki. Pomarańczowy, różowy i biały. Patrzę w bok i widzę siebie. Za mną siedzi jakaś dziewczynka.

Odwracam się. Tu też za mną siedzi dziewczynka. A za tą dziewczynką jeszcze jedna dziewczynka, i jeszcze jedna. Cały szereg dziewczynek. To my tam siedzimy, to znaczy ja, ale odbita w lustrze, co odbija lustro. Podnoszę rękę. Wszystkie dziewczynki robią to samo, aż do końca. Tak nas tam dużo, że chyba nie ma końca.

Sukienka z tyłu cała biała. Odpinam guziczki i ją zdejmuję. Siadam na białym stołeczku z plastiku, kładę sukienkę na kolanach i trę ją szczotką.

Chyba jestem nienormalna.

Myślałam, że Kasia chce mi coś zrobić, że chce mnie okraść, czy co… a to ja mogłabym ją okraść. Wpuściła mnie do łazienki, gdzie stoi tyle pięknych, drogich rzeczy i wcale się nie boi, że coś ukradnę. Ale dlaczego wzięła z księgarni ten album?

Bo się bała, że ktoś inny go kupi. Przyjdzie jej mama albo tata, to weźmie od nich pieniądze, pójdzie i zapłaci. Jak ja mogłam tak głupio pomyśleć, że jest złodziejką. To wielki grzech rzucić na kogoś niesłuszne posądzenie. Będę musiała iść do spowiedzi. Pójdę jutro, zaraz po szkole. Do tego kościoła przy rynku. Tylko że nie wiem, o której są tutaj spowiedzi.

Sukienka nie chce się wyczyścić na sucho, trzeba polać wodą.

Odkręcam kran w umywalce, podstawiam szczotkę pod strumień. No, teraz ściana schodzi. Może ksiądz mnie rozgrzeszy, ale ja sobie nigdy tego nie wybaczę. Kasia była dla mnie taka dobra. Nigdy nie umiałam z nikim rozmawiać, a z nią bym umiała. Tak coś czuję, że z nią bym umiała. Może nawet bym jej powiedziała, że jeszcze cysiam palec i że nie mogę się odzwyczaić. Jest taka mądra, może by mi doradziła, co zrobić, żeby nie cysiać. Nagle słyszę, że gra muzyka. Dobiega z daleka.

Piękna, jak w kościele, tylko trochę inna.

To chyba Kasia nastawiła radio. A może ma magnetofon i go włączyła? Bardzo lubię w kościele słuchać muzyki. Czasem w radiu też ładnie gra. Tak, jak teraz. Jakby niebem leciały anioły.

No tak… Zasłuchałam się, a woda przez ten czas spłynęła ze szczotki na sukienkę i zrobiła się wielka, mokra plama. Nic, wyjdę na ulicę, postoję trochę tyłem do słońca, to mi wyschnie.

Wstaję i wkładam sukienkę. Ale mokro. Zapinam guziczki, patrząc na siebie w lustrze. Już mi się ta sukienka wcale nie podoba. Te tasiemki tak głupio błyszczą. I pomyśleć, że to z zagranicy. Ewa Bogdaj mówiła, że z Paryża. A przecież Paryż jest stolicą światowej mody, to i sukienka powinna być ładna. Czy to możliwe, żeby paczka leżała na poczcie całe dziesięć lat? Dziesięć lat temu była inna moda i teraz jest inna. Teraz dziewczynki chodzą w króciutkich i wąskich spódniczkach. Ale Kasia w takich nie chodzi.

Może ona swoją spódnicę też ma z paczki, która długo szła?

Podciągam dół sukienki wysoko nad kolana. I jeszcze trochę wyżej.

Zbieram fałdy i przytrzymuję je z tyłu, żeby było wąsko. Teraz to co innego. Wyglądam jak inne dziewczynki w klasie. Jakbym jeszcze ufarbowała rajstopy… Mamusia ma na pewno czarną farbę.

Patrzę na siebie, patrzę, i nie mogę się napatrzeć.

U nas w domu nie ma takich wielkich luster. Jest jedno w szafie, ale widać mnie w nim tylko od głowy do pasa. Gdybym miała taką łazienkę, chyba nigdy bym z niej nie wyszła. Ojej, nie wypada tak długo przebywać w cudzej łazience. Co sobie Kasia pomyśli. Patrzę na siebie jeszcze sekundę i puszczam sukienkę, która znów opada mi za kolana. Odwracam się od lustra nad wanną, widzę siebie w tym nad umywalką. Trzeba wyjść. Przyczesuję włosy, biorę teczkę i wychodzę. Zapomniałam szczotki. Wracam, biorę szczotkę, spoglądam ostatni raz na całą łazienkę i zamykam drzwi, i gaszę światło. Przechodzę cicho przez przedpokój, kładę szczotkę na szafce przy drzwiach. Stąd muzykę słychać dużo głośniej. Wydostaje się z tego pokoju, gdzie uchylone drzwi, ale nic w środku nie widać, bo zaraz za drzwiami kotara wisi, w kolorze miodu. Kasia jest na pewno tam. Siedzi sobie i słucha muzyki. Jak ja mogłam tak źle o niej pomyśleć? Czemu taka jestem?

Nigdy w życiu o nikim źle nie pomyślałam, więc dlaczego właśnie o niej musiałam tak pomyśleć? Cóż, widocznie nie zasłużyłam sobie na znajomość z taką miłą i dobrą dziewczynką.

– Żegnaj Kasiu – mówię cichutko i już naciskam klamkę, gdy dochodzę do wniosku, że przecież nie mogę zostawić otwartych drzwi, to znaczy nie zamkniętych na klucz, bo może przyjść jakiś złodziej i okraść mieszkanie. Pełno teraz złodziei wszędzie. Muszę wejść do pokoju za kotarę i powiedzieć, że wychodzę. Jak ja teraz na nią spojrzę… Chyba umrę ze wstydu. Trudno, muszę. Podchodzę do kotary. Odsuwam ją i wchodzę do środka. Uderza we mnie głośna muzyka i prawie nic nie widzę, tak tu ciemno. Okna są zasłonięte i tylko wąziutka szparka wpuszcza troszeczkę światła. Widzę pasmo oświetlonego dywanu i nic więcej. A muzyka gra stąd, i stąd.

– Kasiu, jesteś tu? – pytam, nie słysząc własnych słów, bo muzyka. Muzyka cichnie nagle. Słyszę w ciszy głos Kasi:

– Jak ci ciemno, odsłoń kotarę w oknie.

– Dobrze – mówię. Idę do okna po pasemku światła. Muzyka znów gra. Podnoszę rękę i szarpię kotarę. Rozsuwa się trochę.

– Coś się zacięło – mówię, ale Kasia chyba mnie nie słyszy, bo znów muzyka. Patrzę… to Kasia gra. Siedzi przy pianinie i gra. Dziwne. Ona siedzi tu, a muzykę słychać stamtąd i stamtąd. To na pewno z głośników. A to, na czym Kasia gra, to wcale nie pianino, to coś takiego elektrycznego, coś, na czym grają zespoły w telewizji. I jeszcze ktoś w bęben uderza. Rozglądam się… nikogo oprócz Kasi tu nie ma, a przecież Kasia w bęben nie uderza, tylko na klawiszach gra. Jedną rękę teraz odrywa, kręci jakąś gałką i słychać wiatr. Wiatr jęczy, zawodzi i cichnie powoli. Cichutko jest. Kasia patrzy na mnie z uśmiechem, a mnie robi się smutno, bo zaraz trzeba będzie stąd pójść.

– Już wyczyściłam – mówię. – Dziękuję za szczotkę.

– Cała przyjemność po stronie szczotki – odpowiada Kasia wesoło i pyta: – Chcesz, żebym ci jeszcze pograła?

Kiwam głową, że tak, że chcę.

– To czemu stoisz? Siadaj. Najlepiej słychać stamtąd. – Kasia pokazuje stojący w kącie bujany fotel. Idę tam i siadam ostrożnie. Coś zaczyna głośno buczeć.

– Zaraz – mówi Kasia. – Muszę tylko coś zrobić z tym dziadostwem. Wychodzi zza pianina, klęka i wyciąga spod spodu jakiś kabelek. Ogląda go długo. Potem wstaje. Rozgląda się po pokoju, marszczy brwi. Stoi i myśli. I nagle wybiega z pokoju. Zostaję sama. Siedzę w ciszy.