Выбрать главу

Jejku, jaka to ogromna komnata.

Na ścianach wiszą kotary, i wielkie, czarne biurko stoi niedaleko okna, a na nim pełno książek i papierów. Po drugiej stronie czarna szafa rzeźbiona w jakieś twarze i rośliny. Na niej walizki leżą i pudła do samego sufitu. A sufit cały wyłożony takimi wklęsłymi tekturkami, w jakich sprzedaje się jajka. Oj, jakie dziwne łóżko. Jak jakiś zabytek, jak na jakimś filmie. Wiem, jak się to nazywa. To się nazywa baldachim.

Na środku pokoju czarna kanapa stoi, oparciem do drzwi odwrócona. Czarna skóra na niej aż błyszczy. Koło niej czarna skrzynka, biały kabelek z niej wychodzi i pod pianino się ciągnie. Tam, w kącie przy oknie, pełno różnych błyszczących urządzeń. Jeszcze jedno pianino elektryczne i jakby stół z wielką ilością światełek i gałek.

Wszędzie po dywanie walają się kartki i stoją stosy książek, niektóre porozwalane. Okropny tu bałagan. Ja to bym zaraz zrobiła tu śliczny porządek. Dużo przecież nie trzeba. Wystarczy równiutko poukładać kartki i do szuflad pochować. Kanapę przysunąć oparciem do ściany, no bo jak tu siedzieć plecami do drzwi. I segment by się przydał, taki sam, jaki jest w pokoju mamusi i tatusia w nowym mieszkaniu. Na półkach by się ustawiło książki i by się nie kurzyły za szybami.

Dziwna ta Kasia, strasznie nieporządna… I tak mnie na tych schodach nastraszyła. Czemu? Myślałam, że umrę, tak się bałam. Ale potem zaprosiła mnie do domu, dała mi szczotkę i w ogóle. No i zaraz będzie dla mnie grać, jak tylko przestroi to dziadostwo. Coś jej długo nie ma.

Patrzę na mój zegareczek. Już prawie szesnasta. Co ja powiem mamusi? Tyle w domu roboty, a ja tu bujam się na fotelu i nic nie robię. Nagle wchodzi Kasia… Aż drgnęłam.

– Nigdzie go nie ma – mówi ze złością. – Jak nie trzeba, to cała banda śrubokrętów tu się kręci!…

– A to? – pytam i pokazuję palcem na śrubokręt w jej ręce. – To nie śrubokręt?

– Śrubokręt – odpowiada – ale za duży. Malutki jest mi potrzebny. Zamyśla się. Długo stoi, nic nie mówi, oczy ma zamknięte. Naraz robi zdziwioną minę, zaczyna coś nucić. Śpiewa cieniutko: – Choć nie jestem do pisania, ani też do rysowania, leżę sobie dumnie, przyjemnie w tej trumnie…!

Otwiera oczy, spogląda na mnie, wzrusza ramionami.

– Zapytałam go – mówi – gdzie jesteś, mały śrubokręciku, a on zaśpiewał mi ten wierszyk. Co to może znaczyć? Umarł, czy co? Chodzi po pokoju, wszędzie zagląda. Zrzuca z biurka kilka zeszytów. – Ooo – mówi i odwraca się do mnie. – Chodź tu, szybko. Podbiegam, patrzę. Na biurku, w otwartym piórniku, leżą długopisy i ołówki, a między nimi mały śrubokręt z niebieską rączką.

– A ja się zastanawiałam, dlaczego śpiewał na melodię krakowiaka – mówi Kasia. – Patrz, to dlatego.

Wyjmuje śrubokręt i zamyka wieczko piórnika. Na nim malunek chłopczyka w krakowskim stroju. Kasia całuje śrubokręt i mówi pieszczotliwie: – Jesteś prawdziwym poetą, mój ty Krakowiaczku z Częstochowy. Czy pomożesz mi rozkręcić wtyczkę? Przysuwa go do ucha i nasłuchuje przez chwilę.

– Powiedział, że tak – mówi do mnie. Włazi na czworakach pod swoje elektryczne pianino. Przykucam przy niej i patrzę, jak rozkręca wtyczkę, taką małą tubkę.

– Jak się czegoś szuka – mówi – to najlepiej zamknąć oczy, wyobrazić sobie to coś, i bardzo uprzejmie zapytać o miejsce pobytu. Polecam ci ten sposób na przyszłość.

– A moja mamusia – mówię – to się modli do świętego Antoniego, jak coś zgubi.

– Też dobry sposób. Jedyny minus z tym Antonim to to, że jest monopolistą i ma kupę roboty. Więc trzeba czekać w kolejce.

– To prawda – mówię. – Raz mamusia zgubiła tysiąc złotych, pomodliła się do świętego Antoniego i nic. Dopiero po dwóch miesiącach znalazła, jak żeśmy z tatą przestawiali szafę. Kasia śmieje się.

– Na pewno była wyjątkowo długa kolejka – mówi. Przygląda się rozkręconej wtyczce. – Muszę w końcu nauczyć się lutować, bo już niedługo nie będę miała na czym grać. – Owija drucik wokół blaszki i skręca wtyczkę. Wkłada ją do otworka wśród innych wtyczek w plątaninie kolorowych kabli. Wyłazi spod pianina i wskazuje mi miejsce na bujanym fotelu. Sama siada na kręconym stołeczku za pianinem.

– Zagram państwu moją najnowszą kompozycję – oznajmia uroczyście.

– Kompozycja nosi tytuł: „Gospodarstwo Netofatytów”. Z przyczyn ode mnie niezależnych nie usłyszą państwo chórów dziękczynnych finału.

Podnosi ręce i, rozcapierzając palce, trzyma je długą chwilę nieruchomo. Opuszcza je, czegoś tam dotyka i rozlega się muzyka.

Muzyka, ale nie muzyka. Jakby wrzeszczały ptaki. Nagle przestają wrzeszczeć.

Coś piszczy cicho.

Teraz już głośno, aż uszy bolą. Skądś, z daleka, dobiega coś innego, prawdziwa muzyka. Bardzo cicha, jakby za oknem płynęła.

Już coraz głośniej przez pisk się przebija, już do pokoju wpływa, falami. Już wszędzie jej pełno. Och, jak pięknie teraz gra.

Aż tego piękna nie mogę wytrzymać. Cała zdrętwiała zaciskam powieki. Och, co to się ze mną dzieje? Ach, gdzie ja jestem, jeśli tu mnie nie ma?

I nie mam jak oddychać, wszędzie muzyka, zaraz się utopię w tych falach, w tej napływającej i napływającej na mnie muzyce. Ile jeszcze wytrzymam bez oddechu? Łapię powietrze, ale zamiast powietrza w moje ciało wnika świecąca się jasność.

Świecę się cała jak ogromna żarówka.

Stoję na wysokiej górze i we mgle błękitnej świecę się. Nic nie widzę, własną tylko jasność. Tak mi tu jasno, kryształowo, słodko.

Żeby tak było zawsze, żeby już nie wracać.

Ale dokąd? Nic już nie pamiętam, tylko to jedno, że od zawsze tu byłam. I jestem.

Jestem.

Boże mój, jestem.

Szast prast, coś mnie porwało. Tęczowym bąbelkiem lecę przez powietrze. Och, jakie ono słodkie. Nie wiem sama, czy bardziej słodkie ono, czy bardziej przezroczyste. Gwiazdeczki moje, iskiereczki. Perełki najdroższe, koraliczki! Tu jestem! Ratujcie mnie, złapcie mnie, bo spadam. Spadam szklista cała.

Spadam, spadam…

Wzniosłam się jeszcze, ale już znów spadam, do ziemi spadam. Na ziemię.

Spadłam. Na łące siedzę. Tyle kwiatów wokół. Stokrotki i niezapominajki i bławatki, ale, nie wiedzieć czemu, wstrętniejsze one dla mnie od glist i pająków.

Zgubiona, w ciszy strasznej i pustej. Coś tam gra jeszcze.

Patrzę… chmury grają, gwiazdy grają… ale mnie już tam nie ma, tu jestem.

Ktoś płacze, jakaś dziewczynka płacze, coraz głośniej płacze. I słyszę głos jakiś bardzo blisko, głos jakiś…

– Minka, co ci jest? Minka, Marysiu…!

Czuję dotyk, ktoś mnie po głowie głaszcze. Otwieram oczy, patrzę, a to Kasia mnie głaszcze, klęcząc przy mnie. A ja? Ja kulę się na podłodze i płaczę.

– Czemu płaczesz?

Skąd mam wiedzieć, czemu płaczę? Nie moja wina, że płaczę. To nie ja płaczę, to coś we mnie płacze. Ale to przecież ja płaczę i nie mogę przestać.

Wreszcie mi przechodzi.

Siedzę na brzegu łóżka, nade mną baldachim, i wycieram oczy i twarz chusteczką Kasi, bo moja całkiem mokra, że tylko ją wyżymać.

Głupio mi.

Dostałam czkawki. Obok siedzi Kasia, patrzy na mnie.

– Dlaczego się popłakałaś? – pyta.

– Nie wiem – mówię.

– Przypomniałaś sobie o czymś?

– Nie.

– To co?

Czkam. Naprawdę nie wiem, co mam jej odpowiedzieć. – Coś mnie zabolało – mówię.

– Co cię zabolało? Noga, ręka, brzuch?

– Nie – mówię – to ta muzyka. Taka była piękna. – I znów zbiera mi się na płacz, znów czuję na policzkach nowe łzy.

– I dlatego się popłakałaś? – pyta Kasia. Kiwam głową. Ona mnie obejmuje, przytula do siebie. – Śliczności moje, naprawdę?

– Tak.

– Jesteś cudowna, uwielbiam cię – mówi. Nie wytrzymuję i zaczynam beczeć na całego. Siedzimy długo. Ja płaczę, a Kasia kołysze mnie leciutko w objęciach, tak jak ja Zenusia.

– Minka, kochanie moje – mówi Kasia. – Czy chcesz być moją siostrzyczką?

– Chcę – mówię przez łzy.

– Moja najdroższa siostrzyczka – mówi i przytula mnie jeszcze mocniej. To ja też ją obejmuję i przytulam.

– „Powiedz siostrzyczko” – szepcze mi do ucha.

– Siostrzyczko – szepczę. Boże mój, Boże, jak mam Ci dziękować. Mam przyjaciółkę i mówię do niej siostrzyczko. Nigdy w życiu nie byłam tak szczęśliwa.

– Kocham cię – mówi Kasia i mi łezki wyciera. – A ty?

– Tak – mówię. – Kocham.

I nagle czkam. Kasia śmieje się. Ja też. Śmiejemy się obie, ale nie tak, jak wtedy na ławce a potem w kawiarni, tylko inaczej, cichutko, w słodkim szczęściu.

Wyszłam od Kasi o siedemnastej trzydzieści, czyli że idę już od czterdziestu pięciu minut. To tyle, ile trwa jedna lekcja.

Mogłabym jechać autobusem, ale przecież te dwadzieścia złotych, które miałam na bilet, wydałam na szatnię. Wałbrzych to duże miasto. Idę i idę, a do domu chyba jeszcze daleko. Jak tylko kogoś spotkam, pytam się o drogę. Dobrze chociaż, że deszcz nie pada, albo grad. Wieje tylko wiatr, trochę mi zimno.

Kasia Bogdańska jest najcudowniejszą osobą na świecie.

Siedziałyśmy sobie, piłyśmy herbatę i jadłyśmy herbatniki, ale nie na łóżku, tylko na czarnej kanapie. Jest bardzo wygodna, w ogóle nie czuje się, że się siedzi, gdy się na niej siedzi. Gadałyśmy i gadałyśmy. Ona mówiła do mnie „Minko” albo „Mineczko”, a ja do niej „Katarzyno”, bo ona nienawidzi, jak się zdrabnia jej imię.

Wprost dostaje szału, gdy ktoś powie do niej „Kasieńko”. Dobrze, że się nie wyrwałam, zanim nie powiedziała, że tego nie lubi. Bo w myślach mówię do niej: Kasiu, Kasieńko. Katarzyna to bardzo ładne imię, tylko że trochę za długie.

Pokazywała mi swoje zeszyty z nutami. Pełno ich ma. Wszystko sama wymyśliła i zapisała. Jest prawdziwą kompozytorką. Nigdy do tej pory nie myślałam, że można być kompozytorem w wieku piętnastu lat. I proszę, okazuje się, że można.