— Nie były aktywne przez lata — przypomniała niania. — Będziemy potrzebowały pomocy. Znaczy… Kiedy ostatni raz byłaś koło Tancerzy?
— Wiesz, jak to jest… Kiedy panuje spokój, to się o nich nie myśli.
— Powinnyśmy je czyścić.
— To prawda.
— Polećmy tam zaraz rano — zaproponowała niania.
— Zgoda.
— I lepiej zabierz ze sobą sierp.
W królestwie Lancre nie ma zbyt wielu miejsc, gdzie człowiek mógłby upuścić piłkę tak, żeby się od niego nie odtoczyła. Większa część powierzchni kraju to podmokłe wrzosowiska i gęsto porośnięte lasem zbocza, otoczone przez ostre, poszarpane góry, gdzie nawet trolle się nie zapuszczają, i doliny tak głębokie, że światło słoneczne trzeba dostarczać rurociągami.
Ścieżka prowadząca na wrzosowisko, gdzie stali kręgiem Tancerze, zarosła mocno, choć od miasta dzieliło je ledwie kilka mil. Myśliwi zapuszczali się tam niekiedy, jedynie przypadkiem. Nie o to chodzi, że brakowało zwierzyny, ale — jak by to…
…stały tam kamienie.
Kamienne kręgi w górach spotykało się często. Druidowie budowali je jako komputery meteorologiczne, a że zwykle taniej jest zbudować nowy 33-MegaLitowy krąg, niż przerobić stary, wszędzie można spotkać mnóstwo porzuconych.
Żaden druid nie zbliżył się nigdy do Tancerzy.
Kamienie nie były specjalnie ukształtowane. Nie były też ustawione w jakiś szczególnie znaczący sposób. Nie chodziło o żadne promienie słońca padające pewnego konkretnego dnia na konkretny kamień. Ktoś zwyczajnie przywlókł tu osiem głazów i ustawił je mniej więcej w okrąg.
Ale wewnątrz panowała inna pogoda. Ludzie mówili, że kiedy zaczyna padać deszcz, w kręgu pierwsze krople spadają kilka sekund później niż na zewnątrz — jak gdyby miały dalszą drogę do pokonania. Kiedy chmura przesłaniała słońce, mijała chwila czy dwie, nim wewnątrz kręgu przygasło światło.
William Scrope miał umrzeć za kilka minut. Trzeba zauważyć, że nie powinien polować na jelenie o tej porze roku, a już szczególnie nie na tego pięknego samca, którego tropił. Tym bardziej że był to piękny samiec z gatunku czerwonych ramtopiańskich, oficjalnie uznanego za zagrożony. Chociaż w tej chwili nie aż tak jak William Scrope.
Jeleń biegł teraz przed nim i przeciskał się przez paprocie tak głośno, że nawet ślepy mógłby go tropić.
Scrope szedł za zwierzyną.
Mgła wciąż wisiała wokół kamieni — nie grubą pokrywą, ale w długich, poszarpanych pasmach.
Jeleń dotarł do kręgu i zatrzymał się. Zrobił kilka kroków w tył, do przodu, znowu w tył. Obejrzał się na Scrope’a.
Scrope uniósł kuszę.
Jeleń odwrócił się i skoczył między głazy.
Od tego momentu wrażenia Scrope’a stały się niejasne. Pierwszym była…
…odległość. Krąg miał parę sążni średnicy i nie powinien nagle mieścić takich odległości.
Potem nadeszła…
…szybkość. Coś wybiegało z kręgu: biały punkcik, coraz większy i większy.
Scrope wiedział, że uniósł kuszę. Ale wyfrunęła mu z rąk, jakby czymś mocno uderzona, i nagle pozostało tylko wrażenie…
…spokoju.
I krótkie wspomnienie bólu.
William Scrope umarł.
William Scrope spojrzał przez swoje dłonie na zgniecione paprocie. Były zgniecione, ponieważ leżało na nich jego ciało.
Jego właśnie zmarłe oczy zbadały wzrokiem otoczenie.
Dla umarłych nie istnieją złudzenia. Umrzeć to jak obudzić się po naprawdę udanej imprezie, kiedy człowiek ma jeszcze sekundę czy dwie niewinnej swobody, nim zacznie sobie przypominać, co robił wczoraj w nocy, a co wydawało się takie logiczne i takie śmieszne. Jeszcze później pamięć podsuwa wspomnienie tego naprawdę rewelacyjnego numeru z kloszem od lampy i dwoma balonami, wszyscy boki zrywali ze śmiechu… Po czym uświadamia sobie, że dzisiaj wielu osobom będzie musiał spojrzeć w oczy, a jest już trzeźwy, i oni też, ale wszyscy pamiętają…
— Oj — powiedział Scrope.
Pejzaż płynął wokół kamieni. Teraz, kiedy Scrope patrzył z zewnątrz, wszystko stało się takie oczywiste…
Oczywiste. Żadnych murów, jedynie drzwi. Żadnych krawędzi, jedynie rogi.
WILLIAMIE SCROPE.
— Tak?
JEŚLI MOŻNA, PRZEJDŹ TĘDY.
— Jesteś myśliwym?
WOLĘ MYŚLEĆ O SOBIE JAKO O PODNOSZĄCYM PORZUCONE OKRUCHY.
Śmierć uśmiechnął się z nadzieją. Scrope zmarszczył swe postfizyczne czoło.
— Znaczy co? Z ciasta?
Śmierć westchnął. Szkoda marnować metafory dla ludzi.
ZABIERAM LUDZKIE ŻYCIA. TO CHCIAŁEM POWIEDZIEĆ, oznajmił kwaśnym tonem.
— A dokąd?
O TYM SIĘ PRZEKONAMY PRAWDA?
William Scrope rozpływał się już we mgle.
— To coś, co mnie załatwiło…
TAK?
— Myślałem, że one wymarły.
NIE. TYLKO ODESZŁY.
— A dokąd?
Śmierć wyciągnął kościsty palec.
O TAM.
Początkowo Magrat nie zamierzała przeprowadzać się do zamku przed ślubem, bo przecież ludzie zaczną gadać. Owszem, w zamku mieszkało kilkanaście osób, a komnat było mnóstwo, ale przebywałaby pod tym samym dachem, a to zupełnie wystarczy. A raczej nie wystarczy.
To było przedtem. Teraz krew jej zawrzała. Niech sobie gadają. Domyślała się zresztą, kto konkretnie będzie gadał. Które to czarujące osoby. Ha! Niech sobie plotkują do woli.
Wstała wcześnie i spakowała swój majątek. Nie był wielki. Chatka właściwie nie należała do niej, a meble stanowiły element wyposażenia. Czarownice się zmieniały, ale chatki czarownic trwały w nieskończoność, zwykle pod tą samą strzechą, pod którą zaczynały.
Ale do niej przecież należał zestaw magicznych noży, mistyczne kolorowe sznurki, rozmaite puchary i kielichy, a także puzderko pełne bransolet, pierścieni i naszyjników, ciężkich od hermetycznych symboli kilkunastu różnych religii. Wysypała je wszystkie do worka.
Były też książki. Inne czarownice uważały mateczkę Whemper za mola książkowego — nazbierała ich prawie tuzin. Magrat zawahała się chwilę i w końcu pozwoliła im zostać na półkach.
Potem przyszła kolej na oficjalny szpiczasty kapelusz. I tak nigdy go nie lubiła i starała wkładać jak najrzadziej. Do worka z nim!
Rozglądała się w popłochu, aż zauważyła mały kociołek obok paleniska. To wystarczy. Do worka… Potem starannie zawiązała wylot sznurkiem.
W drodze do pałacu, kiedy przechodziła po moście nad Wąwozem Lancre, wrzuciła worek do rzeki.
Kołysał się chwilę w porywistym nurcie, po czym zatonął. Magrat w sekrecie liczyła na sznur wielobarwnych bąbelków, a może nawet syk. Ale worek zwyczajnie poszedł na dno. Całkiem jakby nie zawierał niczego ważnego.
Inny świat, inny zamek…
Elf przemknął galopem po zamarzniętym mokradle. Para buchała z sierści jego czarnego wierzchowca i z czegoś, co niósł na grzbiecie.
Wjechał na stopnie, a potem do samego holu, gdzie siedziała zatopiona w marzeniach Królowa.
— Panie Lankin?
— Jeleń!
Ciągle jeszcze żył. Elfy doskonale potrafią zachowywać różne stworzenia przy życiu, często całymi tygodniami.
— Spoza kręgu?
— Tak, pani.
— Budzi się. Nie mówiłam?
— Jak długo jeszcze? Kiedy?
— Wkrótce. Wkrótce. Co przeszło na drugą stronę? Elf starał się unikać jej wzroku.
— To był… pani pupilek, Królowo.
— Na pewno nie odbiegnie daleko. — Królowa zaśmiała się. — Na pewno będzie miał dobrą zabawę.