Выбрать главу

– Jak tylko dojadę, to napiszę do ciebie, Alicja. Dzięki za wszystko, nie wiem, co bym zrobiła bez ciebie, przez te okropne tygodnie tylko przed tobą mogłam się wypłakać. Już wiesz, nie mów nic ani Pantaleonkowi, ani pani Leonor, dopiero za dwie albo trzy godziny, żeby nie wezwali przez radio i nie zawrócili samolotu. Ciao, Alicja, ciao, ciao.

– Życzymy miłej podróży, pani Pantoja. Odlatując niech pani przyjmie jak najlepsze życzenia od naszych słuchaczy i wyrazy naszego zrozumienia i współczucia dla pani dramatu, który w pewnej mierze jest również dramatem nas wszystkich, dramatem naszego drogiego miasta.

Chwila muzyki. Reklamy handlowe na płycie i taśmie: 30 sekund. Chwila muzyki.

I widząc, że zegar Movado w naszym studio wskazuje godzinę 18.30 musimy zakończyć nasz program na tym wstrząsającym dokumencie radiowym, który dobitnie wskazuje, jak w swojej czarnej odysei władca Pantilandu nie zawahał się zadać straszliwego bólu i rozbić swej własnej rodziny, tak jak czyni to z tą ziemią, której jedynym przewinieniem było przyjęcie go z całą gościnnością. Do usłyszenia, kochani radiosłuchacze. Przed chwilą wysłuchali państwo

Fragmenty walca La Contamanina; wznoszą się, opadają, zostają w dźwiękowym tle.

GŁOSU WALECZNEGO

Fragmenty walca La Contamanina; wznoszą się, opadają, zostają w dźwiękowym tle.

Trzydziestu minut komentarzy, anegdot, krytyki, informacji, zawsze w służbie prawdy i sprawiedliwości. Program, który wsłuchuje się, gromadzi i rozpowszechnia na falach eteru tętno życia całej Amazonii. Program żywy, bezpośrednio ludzki, redagowany i prowadzony przez znanego dziennikarza Germana Laudano Rosales, Walecznego, program nadawany codziennie, od poniedziałku do soboty od godziny 18 do 18.30 w Radio Amazonas, rozgłośni numer jeden Peruwiańskiego Wschodu.

Fragmenty walca La Contamanina; wznoszą się,j opadają, zanikają całkowicie.

Noc z 13 na 14 lutego 1958

Rozlega się gong, echo wibruje w powietrzu™ i Pantaleon Pantoja myśli: „Odeszła, opuściła cię, zabrała twoją córkę.” Znajduje się na stanowisku dowodzenia, z rękoma opartymi na poręczy, sztywny i posępny. Usiłuje wymazać z pamięci Pochjtę i Gladys, powstrzymuje się resztką sił od płaczu. Do tego opanowało go teraz przerażenie. Ponownie rozległ się gong, a on myśli: „Znowu, znowu ten przeklęty przemarsz dublerów”. Poci się, trzęsie, jego serce tęskni za tymi latami, kiedy mógł podbiec i ukryć twarz w spódnicy pani Leonor. Myśli: „Porzuciła cię, nie zobaczysz, jak będzie dorastać twoja córka, nigdy nie wrócą.” Ale robiąc dobrą minę do złej gry, opanowuje się i skupia się na przedstawieniu.

Na pierwszy rzut oka nie ma powodu do niepokoju. Podwórze centrum logistycznego powiększyło się na tyle, że może jednocześnie być areną i stadionem, ale mimo zmiany proporcji podwórze pozostało podwórzem: są tam wysokie ściany usłane plakatami z hasłami, przysłowiami i instrukcjami, belki w symbolicznych kolorach: czerwonym i zielonym, hamaki, kartoteki wizytamtek, biały parawan Służby Zdrowia i dwie drewniane bramy z zasuniętym ryglem. Nie ma nikogo. Ale ten bliski i bezludny pejzaż nie uspokaja Panta-leona Pantoja. Jego podejrzliwość wzrasta i uparte bzyczenie wkrada się do jego uszu. Siedzi wyprostowany, wystraszony, czekając i powtarzając sobie: „Biedna Pochita, biedna Gladys, biedny Pantaleonek.” Wibrujący i opóźniony dźwięk gongu doprowadza go do tego, że podskakuje na krześle: zaraz się zacznie. Odwołuje się do całej swojej siły woli, do swego poczucia śmieszności, w tajemnicy prosi o pomoc świętą Różę z Limy i dziecko-mę-czennika z Moronacocha, by powstrzymać się od chęci i nie wstać i nie pokonać jednym skokiem schodków, i nie uciec jak diabeł od święconej wodyz centrum logistycznego.

Przed chwilą właśnie otworzyła się (cichuteńko) brama prowadząca do przystani i Pantaleon Pantoja dostrzega niewyraźne sylwetki, zachowujące, jak na komendę, porządek wkraczania do centrum logistycznego. „Dublerzy, obojnaki”, myśli z włosami zjeżonymi na głowie, czując, że jego ciało zaczyna lodowacieć od dołu do góry: nogi, kostki, kolana. Ale przemarsz już się zaczął i nic nie usprawiedliwia paniki. Chodzi wyłącznie o pięciu żołnierzy, którzy idą gęsiego od bramy w stronę stanowiska dowodzenia, a każdy z nich ciągnie łańcuch, na którego końcu biegnie kłusem, skacze,, kręci się co? Umierając z ciekawości, od której wilgotnieją mu ręce i szczękają zęby, Pantaleon Pantoja wyciąga głowę, wytęża wzrok, zachłanniej wypatruje: to pieski. Westchnienie ulgi wypełniał mu pierś: robi mu się lekko na duszy. Nie ma się czego bać, jego strach był idiotyczny, to nie są obojnaki, tylko różne okazy najlepszego przyjaciela człowieka. Szeregowcy przybliżyli się, ale są jeszcze daleko od stanowiska dowodzenia. Teraz Pantaleon Pantoja dostrzega ich wyraźnie: żołnierza od żołnierza dzieli wiele metrów wolnej przestrzeni, a zwierzątka są wyszykowane jak na wystawę. Widać, że zostały wykąpane, ostrzyżone, wyszczotkowane, uczesane, wyperfumowane. Wszystkie mają na szyi, oprócz obroży, zielono-czerwone wstążeczki z kokieteryjnymi rozetami, zawiązane w kokardy. Szeregowcy maszerują bardzo poważni, patrząc przed siebie, nie przyspieszając i nie zwalniając kroku, każdy w niewielkiej odległości od zwierzęcia znajdującego się pod jego opieką. Pieski potulnie pozwalają się prowadzić. Są różnej maści, kształtów i wzrostu: jamnik, dog, owczarek, chihuahua i wilczur. Pantaleon Pantoja myśli: „Straciłem żonę i córkę, ale przynajmniej to, co się tutaj wydarzy, nie będzie takie okrutne jak kiedy indziej.” Widzi zbliżających się szeregowców i czuje się brudny, nędzny, zraniony i ma wrażenie, że jego ciało pokrywa się świerzbem.

Kiedy gong znów się rozlega – wibrowanie tym razem jest nieprzyjemne i jakby pełzające – Pantaleonem Pantoja wstrząsa dreszcz, kręci się nie-spokojnie na siedzeniu. Myśli: „Wyhodowałem żmije na własnej piersi.” Opanowu je się i patrzy: oczy wychodzą mu z orbit, serce bije tak mocno, że mogłoby wystrzelić jak plastykowa torba. Chwycił się poręczy i od tak mocnego ściskania drewna bolą go palce. Szeregowcy są już bardzo blisko i gdyby przyjrzał się im dokładnie, mógłby rozpoznać rysy ich twarzy. Ale on ma na oku wyłącznie to, co potyka się, kręci, miota na końcu łańcuchów: tam gdzie były psy, są teraz duże, ożywione i przerażające kształty, stworzenia, które odrzucają i fascynują. Chciałby jedno po drugim wybadać je do najdrobniejszych szczegółów, wyryć w pamięci, nim znikną ich toporne obrazy, ale nie może ich zindywidualizować: jego wzrok skacze od jednego do drugiego albo obejmuje je wszystkie naraz. Są olbrzymie, ni to ludzie, ni to małpy, mają ogony strzelające w powietrzu jak baty, wiele oczu, sutki ocierające się o podłogę, popielate rogi, drżące łuski, garbate kopytka skrzypiące jak wiertła w kamieniu, owłosione trąby, śliniące się języki w aureoli much. Mają zajęcze wargi, krwawiące strupy, nosy oblepione smarkami, nogi opancerzone nagniotkami, najeżone zarośniętymi paznokciami i odciskami, owłosienie jak kolce, w których gigantyczne wszy huśtają się i skaczą jak małpki w lesie. Pantaleon Pantoja postanawia wziąć nogi za pas i uciec. Przerażenie wyrywa mu zęby, które staczają się na jego kolana jak ziarna kukurydzy: przywiązano mu ręce i nogi do poręczy i nie będzie mógł się ruszyć, dopóki obojnaki nie przejdą przed stanowiskiem dowodzenia. Błaga, by ktoś strzelił, palnął mu w łeb i skończył raz na zawsze tę męczarnię.

Ale znów rozległ się gong – nie kończące się echo wibruje w każdym z jego nerwów – i teraz pierwszy szeregowiec przechodzi w zwolnionym tempie przed stanowiskiem dowodzenia. Związany, rozgorączkowany, zakneblowany Pantaleon Pantoja widzi: to nie jest ani pies, ani potwór. Uwięziona na końcu łańcucha figurka, która uśmiecha się łobuzersko, jest jakąś panią Leonor, w której rysy wszczepiły się, nie usuwając ich, rysy Leonor Curinchila i do której chudego szkieletu doszły – „znowu”, myśli przełykając żółć Pantaleon Pantoja – cycki, półdupki, krągłości i przelewający się sposób chodzenia Ciuciumamy. „To nic, syneczku, że Pocha odeszła, ja będę się tobą nadal opiekować”, mówi pani Leonor. Kłania się i odchodzi. Nie ma czasu na zastanowienie się, bo tu już stoi następny szeregowiec: twarz ma Walecznego, jak również otyłość, zwierzęcą swobodę i mikrofon, który trzyma w ręku. Ale mundur i generalskie epolety należą do Tygrysa Collazos, jak również sposób wypinania piersi, szarpania wąsów, prostoduszna pewność siebie widoczna w uśmiechu i rzucający się w oczy dar dowodzenia. Zatrzymuje się na chwilę, akurat na tyle, aby podnieść mikrofon do ust i ryknąć: „Odwagi, kapitanie Pantoja, Pochita będzie gwiazdą Służby Wizytantek w Chiclayo. A co do małej Gladys, mianujemy ją maskotką naszych konwojów.” Szeregowiec szarpie łańcuch i Waleczny Collazos oddala się skacząc na jednej nodze. Teraz stoi naprzeciw niego łysy, maleńki w swym zielonym mundurze, ukazując mu wyciągniętą szpadę, która nie iskrzy się tak jak jego pełne szyderstwa oczy, generał Ciupelek Scavino. Wyje: „Pantaleon, pokaż rogi pierdoły, jaja pedała, co mu żona zwiała!” Oddala się wolnym krokiem, z wdziękiem kręcąc głową w obroży. Ale już jest tutaj gromiący go wzrokiem, surowy w swej ciemnej sutannie, błogosławiący go zimno jakiś major Beltran o skośnych l oczach i galaretowatym głosie: „W imię cierpiętnika z Molonacocha skazuję was na kale por) zbawienia żony i cóleczki laz na zawsze, panie Pantaleon.” Potykając się o brzeg swej sutanny, trzęsąc się ze śmiechu, ojciec Porfirio oddala się za pozostałymi. A tu stoi postać, która zamyka defiladę. Pantaleon Pantoja walczy, gryzie, próbuje uwolnić! ręce, aby prosić o przebaczenie, zerwać knebel, aby błagać, ale jego wysiłki są daremne i postać! o wdzięcznej sylwetce, czarnych włosach, śniadej cerze i karmazynowych ustach jest tam, niżej, w aureoli bezkresnego smutku. Myśli: „Nienawidzę cię, Brazylijko.” Postać uśmiecha się smutno, a jej głos pełen jest melancholii: „Już nie poznajesz swojej Pochity, Panta?” Odwraca się i odchodzi, wleczona przez szeregowca, który z całych sił szarpie łańcuch. Pantaleon czuje się pijany samotnością, wściekłością i przerażeniem, podczas gdy gong wrzaskliwie świdruje jego uszy.