– Nie zaczynaj teraz z Pochą – przechodzi przez korytarz, potyka się o doniczkę, klnie, rozciera sobie kostkę Panta. – Znowu mama waca do starej śpiewki.
– Gdyby ona nie ukradła małej, to byś się tak nie czuł – otwiera drzwi wyjściowe pani Leonor. – Myślisz, Panta, że nie widzę, jak tęsknisz za maleńką? No już idź, idź.
– Ja proszę bardzo, Pantaleonku – wzdycha, obserwuje go z niechęcią, pokazuje na przystań, zaciąga firaneczkę iluminatora Brazylijka. – Ale poczekaj przynajmniej, aż „Ewa” odpłynie. Ro-driguez i marynarze co chwila wchodzą i wychodzą. To nie o mnie chodzi, tylko o ciebie, głodomorze.
– Ani minuty dłużej – zrzuca z siebie koszulę, spuszcza spodnie, zdejmuje buty i skarpetki, dusi się Pantaleon Pantoja. – Zamknij kajutę, chodź. Tiu uszczypnąć, ugryźć, tiu, tiu.
– Jezu, jesteś nie do zdarcia, Panta – zasuwa rygielek, rozbiera się, wdrapuje na koję, huśta się Brazylijka. – Ty jeden męczysz mnie więcej niż cały pułk. Ale mnie przerobiłeś. Jak cię pierwszy raz zobaczyłam, to pomyślałam, że jeszcze nigdy nie zdradziłeś swojej żony.
– Bo to prawda, ale teraz siedź cicho – dyszy, przewraca się na bok, unosi się, opada, wchodzi, wychodzi, wraca, dusi się Pantaleonek. – Mówiłem ci, że tak to odrywasz mnie, cholera. Tiu, w uszko, w uszko.
– Wiesz, że gruźlicy możesz dostać, jak tak często będziesz uderzał w bilarda – śmieje się, ruszali nudzi się, przygląda się swoim paznokciom, zatrzymuje się, pochyla, martwi Brazylijka. – Naprawdę, ostatnio jesteś coraz chudszy, jak szkielet. Ale niech cię, nawet i to ci nie przeszkadza, bo jesteś coraz bardziej napalony. Tak, już wiem, dobrze, już siedzę cicho, dobrze, dobrze, w uszko.
– Uff, nareszcie, uff, jak dobrze – wybucha, blednie, oddycha, bierze ją Pantaleonek. – Serce mi zaraz wyskoczy i w głowie mi się kręci.
– I absolutnie masz rację, Tygrys, mnie się też nie podoba wciąganie wojska do operacji policyjnych – przesiada się z samolotu, przepływa motorówkami rzeki, przeprowadza inspekcję osad i obozów, żąda szczegółów, wysyła raporty generał Scavino. – Dlatego do tej pory przetrzymywałem tę sprawę. Ale ta -sprawa z Dos de Mayo to iuż niepokojący objaw. Przeczytałeś raport pułkownika Davila?
– Ile razy na tydzień, Pantaleonku? – wstaje, napełnia miednicę, myje się, opłukuje, ubiera się Brazylijka. – Więcej niż jedna wizytantka, na pewno. A jak jest ten egzamin kandydatek, to nie ma już co nawet liczyć. Też sobie zrobiłeś zwyczaj, jak to się nazywa? Przegląd zawodowy? Lepsze ziółko z ciebie.
– To nie jest żadna rozrywka, tylko poważna praca – przeciąga się, siada na koi, zastanawia się, człapie do ustępu, siusia Panta. – Tylko się nie śmiej, to prawda. Zresztą to ty jesteś winna, podsunęłaś mi tę myśl, kiedy ci zrobiłem egzamin z prezencji. Przedtem w ogóle mi to do głowy nie przyszło. Myślisz, że ta cała zabawa to taka łatwa?
– Zależy z kun – rzuca na ziemię prześcieradło, przygląda się materacowi, wyciera go gąbką, trzepie Brazylijka. – Na pewno przy wielu nawet ptaszek nie chce ci stanąć.
– Jasne że nie chce, te od razu odrzucam – namydla się, wyciera papierem toaletowym, ciągnie za łańcuszek Pantaleon Pantoja. – Najsprawiedliwsza metoda wyboru najlepszych. Ptaszka nikt nie oszuka.
– Już odpływamy, „Ewa” trzęsie – otwiera iluminator, ustawia materac, aby słońce wysuszyło mokrą plamę, Brazylijka. – Odsuń się, daj mi otworzyć okno,, bo się udusić można, kiedy wreszcie kupisz ten wentylator? No, żebyś tylko nie zaczai mieć teraz wyrzutów sumienia, Pantaleonku.
– Przybili staruszkę Ignację Curdimbre Pelaez na placyku w Dos de Mayo o godzinie dwunastej w nocy i w obecności dwustu czternastu miejscowych mieszkańców – dyktuje, sprawdza, podpisuje i wysyła swój raport pułkownik Maximo Davila. – Dwóm żandarmom, którzy spróbowali przeszkodzić „braciom”, sprawili straszne lanie. Według świadków agonia staruszki trwała do samego świtu. Najgorsze jest to, co nastąpiło później, panie generale. Ludzie nacierali sobie twarze i ciała krwią z krzyża i nawet ją pili. Teraz zaczęli adorować swoją ofiarę. Już krążą obrazki ze świętą Ignacją.
– Bo ja nie byłem taki – siada na koi, łapie się za głowę, wspomina, lamentuje Pantaleon Pantoja. – Ja nie byłem taki, do diabła z takim życiem, nie byłem taki.
– Nigdy nie puściłeś kantem twojej wiernej żonusi, a w bilard uderzałeś raz na dwa tygodnie – trzepie, pierze, wyżyma, rozkłada prześcieradło Brazylijka. – Umiem już to na pamięć, Panta. Przyjechałeś tutaj i zacząłeś na całego. Ale za dużo, głodomorku, wpadłeś w drugą skrajność.
– Z początku zrzucałem winę na klimat – wkłada majtki, podkoszulek, skarpetki, buty Pantaleon Pantoja. – Myślałem, że to upał i wilgoć tak podniecają koguta. Ale odkryłem coś dziwnego: że to, co się dzieje z ptaszkiem, to wina tej pracy.
– Bo pokusa bliziutko, to chcesz powiedzieć? – dotyka bioder, patrzy na piersi, przygląda się sobie z dumą Brazylijka. – Że dzięki mnie nauczył się robić ćwir, ćwir? Komplemenciarz z ciebie, Panta.
– Nie potrafisz tego zrozumieć i ja też nie rozumiem – obserwuje się w lustrze, gładzi brwi, czesze się Panta. – To coś bardzo dziwnego, coś, co nigdy nikomu się nie zdarzyło. Jakaś niezdrowa potrzeba, no jak choroba. Bo to nie jest psychiczne, tylko biologiczne, cielesne.
– No więc widzisz, Tygrys, fanatycy idą na całego – wsiada do dżipa, pokonuje bagna, staje na czele konduktów pogrzebowych, dodaje otuchy ofiarom, rozdaje instrukcje oficerom, mówi przez telefon generał Scavino. – To nie jest sprawa małych grupek. Ich są tysiące. Poprzedniej nocy poszedłem zobaczyć krzyż dziecka-męczennika w Moronacocha i stanąłem jak wryty. Morze ludzi. Nawet żołnierze w mundurach.
– Chcesz powiedzieć, że masz na to ochotę przez cały dzień tylko z poczucia obowiązku? – zamienia się w słup soli, rozdziawia usta, wybucha śmiechem Brazylijka. – Słuchaj, Panta, znałam wielu mężczyzn i w tych rzeczach mam więcej doświadczenia niż ty. Zapewniam cię, że żadnemu facetowi na świecie ptaszek nie staje dla jakiegoś tani obowiązku.
– Ale ja nie jestem taki jak wszyscy i to jest mój pech, mnie się nie przytrafia to co innym – upuszcza igrzebień, zastanawia się głęboko, myśli na głos Pantaleon Pantoja. – Jak byłem chłopcem, to nie chciało mi się w ogóle jeść, jadłem jeszcze mniej niż teraz. Ale gdy tylko przydzielili mi pierwsze zadanie, posiłki dla całego pułku, opanował mnie dziki apetyt. Cały dzień jadłem, ucząc się przepisów nauczyłem się gotować. Zmienili mi zadania i jak ręką odjął, żegnaj, łakomstwo, zaczęło mnie interesować krawiectwo, ubrania, moda, dowódca myślał, że jestem pedałem. A to tylko dlatego, że zlecili mi opiekę nad odzieżą garnizonu, teraz dopiero zdaję sobie z tego sprawę.
– Żeby tylko nie rozkazali ci zająć się domem wariatów, Panta, bo od razu byś zwariował – wskazuje na iluminator Brazylijka. – Popatrz tylko na te bandytki, podglądają nas.
– Sandra, Viruca, won stąd – biegnie do drzwi, odsuwa rygielek, krzyczy, gestykuluje Pantaleon Pantoja. – Ciupelek, po pięćdziesiąt solów każdej!
– A od czego są księża, za co płacimy kapelanom? – spaceruje dużymi krokami po swym gabinecie, sprawdza bilanse, dodaje, odejmuje, oburza się Tygrys Collazos. – Żeby leżeli do góry brzuchem? Jak to jest możliwe, Scavino, żeby w garnizonach Amazonii roiło się od „braci”?
– Nie wyskakuj tak, Panta – łapie go za ramiona, wciąga do kajuty, zamyka drzwi Brazylijka. – Zapominasz, że jesteś prawie nagi?
– Zapomnieć? Ciebie? – odtrąca łokciami marynarzy i żołnierzy, potężnymi susami wskakuje na pokład, rozwiera ramiona kapitan Alberto Mendoza. – A skąd ci to do głowy przyszło, stary? No, niechże cię uścisnę. Tyle lat, Panta.