– On zaczyna już szaleć – zapala zapalniczkę, przysuwa ją do twarzy Tygrysa Collazos generał Victoria. – Siły Lądowe musiałyby zaprzestać kupna uzbrojenia, żeby zatrudnić więcej prostytutek. Nie ma budżetu, który wytrzymałby fantazje i apetyty tego szaleńca.
– Panie generale, uprzejmie proszę o przestudiowanie wysłanego przeze mnie projektu – stuka dwoma palcami na maszynie, oblicza, rysuje tablice synoptyczne, nie śpi, ściera, dorzuca, napiera kapitan Pantoja. – Stworzylibyśmy „system rotacji nierytmiczno-nieregularnej”. Przybycie konwoju byłoby zawsze niespodziewane, co wykluczałoby możliwość powstawania incydentów. Jedynie szefowie jednostek byliby poinformowani o dacie przybycia.
– I pomyśleć tylko, że musieliśmy się sporo namęczyć, żeby w końcu zgodził się na misję stworzenia Służby Wizytantek – szuka po gabinecie popielniczki i stawia ją przy Tygrysie Collazos pułkownik López López. – A teraz jest w swoim żywiole. Czuje się między kurwami jak ryba w wodzie.
– Oczywiście jedyną formą skutecznej kontroli działania tego systemu byłaby kontrola powietrzna – robi wyciąg z dokumentów, przygotowuje termosy z kawą, mnoży, dzieli, drapie się w głowę, odrzuca objaśnienia kapitan Pantoja. – Potrzebny byłby drugi samolot. I przynajmniej jeszcze jeden oficer Intendentury. Wystarczyłby podporucznik, panie generale.
– Zbzikował, nie ima wątpliwości – czyta „El Oriente”, słucha Głosu Walecznego, otrzymuje anonimy, wchodzi do kina już po rozpoczęciu seansu i wychodzi przed końcem filmu generał Scavino. – Jeśli i tym razem mu ustąpisz i zaakceptujesz ten projekt, to ostrzegam, że złożę rezygnację, jak Beltran. Ci fanatycy z Arki i ten Pantoja ze swoimi wizytantkami wykończą mnie do reszty. I tak żyję jeszcze tylko dzięki Walerianie, Tygrys.
– Panie generale, z żalem muszę przekazać przykrą wiadomość – rusza na czele ekspedycji, zajmuje bezludne miasteczko, klnie, pomaga wyciągać gwoździe, no, chłopaki, trzeba znów forsować tempo, rozkazuje pułkownik Augusto Val-des. – Przedwczoraj w nocy, w osadzie Frailecil-los, dwie godziny drogi od mojego garnizonu, ukrzyżowali mojego podoficera Avelino Miranda. Był na przepustce, wyjechał po cywilnemu i być może nie wiedzieli, że jest wojskowym. Nie, jeszcze nie umarł, ale lekarze mówią, że to kwestia kilku godzin. Cała osada, trzydzieści albo czterdzieści osób. Ukryli s;ę w lesie, tak.
– Uspokójcie się, Scavino, sprawa nie jest chyba aż tak poważna – słucha i sam opowiada dowcipy o wizytantkach w Kasynie Wojskowym, uspokaja swoją matkę co do ukrzyżowanych w lesie generał Victoria. – Naprawdę tych prowincjuszy tak wzburzają dziewczynki naszego Pantaleona?
– Wzburzają, panie generale? – mierzy sobie puls, przygląda się uważnie swemu językowi, rysuje krzyżyki na bibule generał Scavino. – Dziś rano stawił się u mnie biskup z całym swoim sztabem księży i zakonnic.
– Muszę panu z żalem donieść, że jeśli tak zwana Służba Wizytantek nie zaprzestanie swoich praktyk, to będę zmuszony nałożyć ekskomunikę na wszystkich, którzy w niej pracują lub z niej korzystają – wkracza do gabinetu, wita się skinieniem głowy, nie uśmiecha się, nie siada, wyciera i wyciąga swój pierścień biskup. – To przekroczyło już wszelkie granice przyzwoitości i godności, generale Scavino. Nawet matka kapitana Pantoja przyszła do mnie opłakując swój los.
– Całkowicie podzielam zdanie Waszej Eminencji i Wasza Eminencja bardzo dobrze wie o tym – wstaje, klęka, całuje pierścień, mówi cicho, częstuje sokami, żegna gości na ulicy generał Scavino. – Gdyby to zależało ode mnie, Służba ta nigdy by nie powstała. Błagam o odrobinę cierpliwości. A co do tego Pantoja, proszę mi o nim nawet nie wspominać. Jaki tam tragiczny los. Sy~ nalek tej pani, która przychodzi z płaczem do Waszej Eminencji, ponosi sporą winę za to, co się dzieje. Gdyby przynajmniej zorganizował wszystko w granicach przeciętności, gdyby przynajmniej zrobił to po partacku. Ale ten idiota zrobił ze Służby Wizytantek najskuteczniej działającą instytucję Sił Zbrojnych.
– Szkoda gadać, Panta – wchodzi na pokład, z zaciekawieniem rozgląda się po mostku kapitańskim, obserwuje busolę, kręci sterem kapitan Men-doza. – Jesteś Einsteinem sutenerstwa.
– Tak, oczywiście, wysłałem kilka grup pościgowych za fanatykami – idzie do lazaretu, pokrzepia ofiarę, wbija chorągiewki na mapie, wydaje instrukcje, wyruszającym oficerom życzy szczęścia pułkownik Augusto Yaldes. – Z rozkazem sprowadzenia mi tutaj całej osady do generalnej spowiedzi. Nie było potrzeby, panie generale. Moi ludzie są wściekli, podoficer Avelino Miranda był zawsze bardzo lubiany przez żołnierzy.
– Wcześniej czy później, ale w końcu Tygrys przyjmie mój projekt – oprowadza kapitana Mendozę po kajutach „Ewy”, po maszynowni, spluwa, ściera plwocinę butem kapitan Pantoja. – Rozbudowa Służby jest nieunikniona. Z trzema okręcikami, dwoma samolotami, z ekipą operacyjną stu wizytantek i dwoma dokooptowanymi oficerami zrobię cuda, Alberto.
– W Chorillos myśleliśmy, że ty nie jesteś z powołania wojskowym, ale komputerem – schodzi trapem, wraca z Pantaleonem pod rękę do obozu, już przygotowaliście mi raport statystyczny, chorąży? pyta kapitan Mendoza. – Teraz widzę, że myliliśmy się. Twoim marzeniem jest zostać Wielkim Bajzeltatą Peru.
– Mylisz się, od małego chciałem być tylko żołnierzem, ale żołnierzem-administratorem, który jest tak samo ważny jak artylerzysta czy piechur. Wojsko kocham, o, całym sercem – patrzy badawczo na skromny gabinecik, naftową lampę, moskitiery, trawę rosnącą w szparach drewnianej podłogi, wali się w pierś kapitan Pantoja. – Ty się śmiejesz i Bacacorzo też. Zapewniam cię, że pewnego dnia jeszcze wszystkich zadziwię. Będziemy działać na całym terytorium naszego kraju, dysponować własną flotyllą, pociągiem i setkami wizytantek.
– Na czele grup pościgowych postawiłem najenergiczniejszych oficerów – śledzi przez radiotelegraf i kieruje ruchami oddziałów ekspedycji, przemieszcza pozycje chorągiewek na mapie, rozmawia z lekarzami pułkownik Augusto Yaldes. – Żołnierze są tak wściekli, że trzeba kogoś, kto by ich hamował. Jeszcze tego brakowało, żeby po drodze zlinczowali fanatyków. Co do podoficera Mi-randy, zdaje się, że wyliże się z tego, panie generale. Ale, niestety, jednoręki i kulawy. – Trzeba będzie stworzyć nową formację w Siłach Lądowych – przyjmuje raport statystyczny, przegląda go, poprawia, pokazuje na swój rozporek kapitan Mendoza. – Artyleria, Piechota, Kawaleria, Inżynieria, Intendentura i Kurwiarnie Wojskowe? Burdele Polowe?
– To musiałaby być nazwa bardziej dyskretna – śmieje się, dostrzega poprzez metalową siatką trębacza grającego sygnał do obiadu, żołnierzy wchodzących do drewnianego hangaru kapitan Pantoja. – Ale dlaczego nie, pewnego dnia, kto wie.
– No i popatrz, fajrant, tam masz swoje mew-ki, już śpiewają Most na rzece Kwai – wskazuje tia „Ewę”, syrenę, która gwiżdże, wizytantki opierające się łokciami o burtę, wchodzącego na mo-6tek kapitański podoficera Rodrigueza kapitan Mendoza. – Zawsze gdy słucham waszego hymnu, to siusiam ze śmiechu, stary. Wracasz teraz do Iquitos?
– No, teraz – ściska Mendozę, dwoma susami pokonuje trap, zamyka kajutę, rzuca się na koję kapitan Pantoja. – W uszko, w szyjkę, w moje cycunie. Podrapać, poszczypać, pogryźć Pantaleonka.
– Oj Panta, ale ty jesteś nudny – klnie, tupie, zasuwa firankę, wzdycha patrząc na sufit, rzuca z furią swoje ubranie na podłogę Brazylijka. – Czy nie widzisz, że jestem zmęczona, że przed chwilą skończyłam pracę? A później już wiem, co mnie czeka, wielka scena zazdrości.