– Z budżetu nie, budżet to rzecz święta – dostrzega mysz przebiegającą szybko po parapecie parę centymetrów od głowy generała Scavino kapitan Pantoja. – Pan generał ma wszystkie kopie z Rachunkowości i może sprawdzić. Z mojej własnej pensji. Żeby zamknąć buzię temu szantażyście, musiałem poświęcić miesięcznie 5 procent moich zarobków. Nie rozumiem, dlaczego to zrobił.
– Ze względu na zawodowe skrupuły, moralne oburzenie, z poczucia ludzkiej solidarności, przyjacielu Pantoja – wkracza trzaskając drzwiami do centrum logistycznego, wchodzi niczym huragan po schodkach stanowiska dowodzenia, próbuje uścisnąć pana Pantoja, Waleczny. – Bo nie mogę ścierpieć, by tu, w tym mieście, w którym moja święta matka wydała mnie na świat, byli ludzie nie doceniający pańskiej pracy i obrzucający pana inwektywami przez cały dzień.
– Nasza umowa wyrażała się jasno i pan ją złamał – ciska linijką o tablicę, pieni się, piorunuje wzrokiem, zgrzyta zębami Pantaleon Pantoja. – I po jaką cholerę dostaje pan pięćset solów miesięcznie? Po to żeby zapomniał pan, że ja istnieję, że istnieje Służba Wizytantek.
– Ale ja też jestem człowiekiem, panie Pantoja, i umiem spełniać swoją powinność – przytakuje, uspokaja go, słyszy warkot śmigieł, widzi startującą na rzece „Dalilę”, która wznosi dwie ściany wody, unosi się, ginie na niebie, gestykuluje Waleczny. – Też jestem podatny na impulsy, emocje. Gdzie tylko pójdę, słyszę, jak rzucają kalumnie na pana, i wyprowadza mnie to z równowagi Nie mogę pozwolić na to, by znieważano kogoś tak szlachetnego. I do tego przyjaciela.
– Ty sukinsynu jeden, ostrzegam pana bardzo poważnie – łapie go za koszulę, trzęsie nim, widzi, jak tamten wpada w panikę, czerwieni się, drży, i puszcza Walecznego Pantaleon Pantoja. – Pan wie bardzo dobrze, co się tutaj działo poprzednim razem, gdy atakował pan Służbę. Musiałem powstrzymać wizytantki, chciały panu wydrapać oczy i ukrzyżować na Placu Broni.
– Wiem, wiem aż za dobrze, przyjacielu Pantoja – poprawia koszulę, próbuje uśmiechnąć się, odzyskuje pewność siebie, obmacuje sobie szyję Waleczny. – Myśli pan, że nie wiem o tym, że przybiły moje zdjęcie do bramy Pantilandu i że pluły na nie wchodząc i wychodząc?
– Tygrys, to naprawdę poważny problem – wyobraża sobie bunt, plutony egzekucyjne, zabitych i rannych, krwawe nagłówki, degradacje, sądy, wyroki i łzy generał Scavino. – W ciągu trzech tygodni aresztowaliśmy około pięciuset fanatyków, którzy ukrywali się w puszczy. Ale teraz nie wiem, co z nimi zrobić. Posłać ich do Iquitos oznacza wywołać skandal, zaczęłyby się manifestacje, tysiące „braci” jest na wolności. Co myśli Sztab Generalny?
– Ale teraz, po komplementach, którymi je obdarzam w swoim programie, są w siódmym niebie, panie Pantoja – wkłada marynarkę, podchodzi do poręczy, macha na pożegnanie Chińczykowi Porfirio, wraca do biurka, klepie po ramieniu pana Pantoja, składa palce w krzyż, przysięga Waleczny. – Kiedy spotykają mnie na ulicy, posyłają mi całusy. No, przyjacielu Pan-Pan, proszę nie brać tego tak tragicznie, chciałem panu pomóc. Ale jeśli pan zechce, to Głos Walecznego nigdy więcej o panu nie wspomni.
– Bo w przeciwnym razie, jak pan tylko wspomni o mnie albo o Służbie, to poszczuję na pasa wszystkie pięćdziesiąt wizytantek, a ostrzegam, że mają bardzo długie paznokcie – otwiera szufladę biurka, wyjmuje rewolwer, ładuje go i rozładowuje, kręci bębenkiem, celuje w tablicę, telefon, belki Pantaleon Pantoja. – A jeśli one pana nie wykończą, to ja pana dobiję, jednym strzałem w głowę. Zrozumiano?
– Ależ tak, doskonale, oczywiście, przyjacielu Pantoja, już ani słóweczka więcej – kłania się raz. drugi i trzeci, uśmiecha się czwarty i piąty, żegna się, schodzi po schodkach tyłem, zaczyna biec, znika na ścieżce do Iquitos Waleczny. – Wszystko jaśniutkie jak słońce. Kto to jest Pan-Pan? Że kto? Nie znamy takiego. Nie istnieje. Nigdy o nim nie słyszano. A Służba Wizytantek? Co to jest, z czym się to je? Zgadza się? No to się rozumiemy. Pięćsetka za ten miesiąc jak zwykle? Z Clupelkiem?
– Nie i nie, tym razem nie – spiskuje z Alicją, biegnie do ojców augustianów, wysłuchuje od przełożonego poufnych wiadomości, wraca wstrząśnięta do domu, wita protestami Pantaleona pani Leonor. – Zjawiłeś się w kościele z jedną z tych bandytek. I akurat u Świętego Augustyna. Ojciec Jose Maria opowiedział mi o tym.
– Najpierw mnie wysłuchaj i spróbuj zrozumieć, mamo – rzuca czapeczkę do szafki, idzie do kuchni, pije lodowaty sok z papai, ociera usta Panta. – Nigdy tego nie robię, nigdy nie pokazuję się na mieście z żadną z nich. Tu zaistniały specjalne okoliczności.
– Ojciec Jose Maria widział was, jak wchodziliście sobie pod rękę, zupełnie swobodnie, jak gdyby nigdy nic – napełnia wannę ziirmą wodą, zrywa opakowanie z mydła, podaje czyste ręczniki pani Leonor. – O jedenastej rano, właśnie wtedy, kiedy przychodzą na mszę wszystkie panie z Iquitos.
– Bo o tej godzinie odbywa się chrzest, to nie moja wina, daj mi wytłumaczyć – zdejmuje wiatrówkę, spodnie, podkoszulek, majtki, wkłada szlafrok, wchodzi do łazienki, rozbiera się, zanurza się w wannie, przymyka oczy i ale chłodna, mruczy Pantaleonek. – Cyculka jest jedną z moich najstarszych i na j wydajniej szych współpracownic, musiałem to zrobić.
– Nie możemy fabrykować męczenników, starczy już tych, co oni sami naprodukowali – przegląda teczki z wycinkami prasowymi zaznaczonymi czerwonym ołówkiem, organizuje tajne zebrania z oficerami Służby Wywiadowczej, Policji Śledczej, przedkłada plan Sztabowi Generalnemu i wprowadza go Tygrys Collazos. – Potrzymaj ich w koszarach przez parę tygodni, o chlebie i wodzie. Później wystraszysz ich i poślesz do diabła, Scavino. Oprócz dziesięciu lub dwunastu przywódców; tych przyślesz nam do Limy.
– Cyculka – rzuca się po sypialni, salonie, wsuwa głowę do łazienki, widzi Pantaleonka ma-(Chającego' nogami, zalewającego wodą całe pomieszczenie pani Leonor. – No i sam zobacz, z kim ty pracujesz, z kim się zadajesz. Cyculka! Cyculka! Jak to jest możliwe, żebyś zjawił się w kościele z taką upadłą, która do tego wszystkiego ma jeszcze takie imię. Już nie wiem, którego świętego mam błagać, nawet dziecko-męczennika błagałam na kolanach, by wyciągnęło cię z tej jaskini.
– Poprosiła mnie, bym został ojcem chrzestnym jej dziecka, i nie mogłem odmówić, mamo – namydla głowę, twarz, ciało, płucze się pod prysznicem, opatula się ręcznikami, wyskakuje z wanny, wyciera się, opryskuje dezodorantami, czesze się Pantaleonek. – Cyculka i Stugębek mieli taki sympatyczny gest, by ochrzcić dzieciaka moim imieniem. Ma na imię Pantaleon i osobiście podawałem je do chrztu.
– Co za zaszczyt dla rodziny – idzie do kuchni, przynosi szczotkę, szmaty, wyciera łazienkę, wchodzi do sypialni, podaje Pantaleonowi koszulę, świeżo uprasowane spodnie pani Leonor. – Jeśli już musisz mieć taką okropną pracę, to spełnij przynajmniej to, co mi przyrzekłeś. Nie włócz się z nimi, żeby ludzie cię nie widzieli.
– Już wiem, mamusiu, nie bądź taka nudna, hop, pod sam sufit, hop – ubiera się, rzuca brudne ubranie do kosza, uśmiecha się, zbliża się do pani Leonor, ściska ją, podnosi Pantaleonek. – O, mało brakowało, a zapomniałbym ci pokazać. Zobacz, nadszedł list od Pochy. Przysyła zdjęcia Gladys.
– Pokaż, pokaż, podaj mi okulary – poprawia spódnicę, bluzkę, wyszarpuje mu kopertę, zbliża się do okna pani Leonor. – Oj, co za rozkoszny dzieciak, ale tłuścioszek się zrobił z mojej pięknej wnuczki. Jezu Chryste z Bagazan, kiedy dasz mi to, o co cię tak błagam. Całe popołudnia spędzam w kościele, modlę się, nowenny odprawiam, żebyś nas stąd wyciągnął, a ty nic.