Выбрать главу

– Już się zdecydowałem i nie – bacznie przypatruje się ogołoconym ścianom, pustej przestrzeni, składa ostatnie, niepotrzebne przedmioty przy drzwiach Pantaleon Pantoja. – No już, tylko mi się nie popłaczcie. Jeśli jesteście tak pełni entuzjazmu, to załóżcie ten interes sami, beze mnie, i oby wam się powiodło, życzę wam tego z całego serca. Ja wracam do swojej normalnej pracy.

– Wierzę w to z całego serca, panie Pantoja. i myślę, że sprawa dobrze pójdzie – unosi wiszący między piersiami medalik i całuje go Ciuciumama. – Złożyłam dziecku-męczennikowi przyrzeczenie, żeby nam pomogło. Ale jasne, to nigdy nie będzie szło tak dobrze jak z panem.

– I mówią, że w ogóle nie krzyknął, nie uronił ani jednej łzy ani nie czuł w ogóle bólu – zanosi do „arki” swego nowo narodzonego synka, prosi apostoła, by go ochrzcił, widzi, jak dziecko ssie rozlewane przez ojca chrzestnego kropelki krwi, Iris. – A tym, co go przybijali, mówił mocniej, bracia, nie bójcie się, bracia, dobro mi czynicie, bracia.

– Musimy jakoś popchnąć ten projekt, mamo – rzuca kamieniem w cynkowy dach i widzi trzepocącego i odlatującego sępa Ciupelek. – Co nam innego pozostaje? Znowu otworzyć burdel w Nanay? Rozłożylibyśmy się już na samym początku, nie ma co konkurować ze Smarkulem, za bardzo nas wyprzedził.

– Następny dom w Nanay? Wrócić do tej par-taniny? – puka w drewno, odżegnuje się, robi znak krzyża Ciuciumama. – Znowu zamknąć się w budzie, znowu nędza i nudna robota? Znowu sobie krzyż łamać tylko po to, żeby mendy ostatnią krew z nas spijali? Po moim trupie, Ciupas.

– Tu przyzwyczailiśmy się pracować na całego, jak nowocześni ludzie – ramionami zagarnia powietrze, niebo, miasto, puszczę Ciupelek. – Całkiem jawnie, z podniesionym czołem. Dla mnie największą frajdą było to, że zawsze zdawało mi się, że robię dobry uczynek, jakbym dawał jałmużnę, pocieszał faceta, którego spotkało nieszczęście, albo leczył chorego.

– I tylko prosił pospieszcie się, wbijajcie, wbijajcie, zanim przyjdą żołnierze, chcę być w górze, kiedy przyjdą – łapie klienta na Placu 29 Lipca, zajmuje się nim w Hotelu Reąuena, bierze od niego 200 solów, żegna go Penelopa. – A „siostrom”, które tarzały się płacząc, mówił radujcie się raczej, tam będę wam towarzyszyć, siostrzyczki.

– Dziewczyny zawsze to powtarzają, panie Pantoja – otwiera drzwiczki samochodu, wchodzi i siada Ciuciumama. – Czujemy się przy nim potrzebne, dumne z zawodu.

– Stanęły jak wlyte, gdy im pan powiedział, że pan odchodzi – wkłada koszulę, siada przy kierownicy, zapuszcza silnik Chińczyk Porfirio. – Oby nam się udało w nowym intelesie zaszczepić ten optymizm, tego ducha. To glunt, no nie?

– A gdzie jest załoga? Zniknęły – zamyka bramę od przystani, zabezpiecza sztabą, rzuca okiem po raz ostatni na centrum logistyczne Panłaleon Pantoja. – Chciałem je uścisnąć, podziękować za współpracę.

– Poszły do sklepu „Morii” kupić panu prezencik – szepce, wskazuje w stronę Iquitos, uśmiecha się, smutnieje Ciuciumama. – Srebrną bransoletkę z wyrytym złoconymi literami pańskim imieniem. Niech im tylko pan nie mówi, że powiedziałam panu o tym, niech pan udaje, że nic nie wie, chcą panu sprawić niespodziankę. Zaniosą to panu na lotnisko.

– Cholera, a niech to – kręci kluczami, zabezpiecza główną bramę, wsiada do samochodu Pantaleon Pantoja. – W końcu takimi pomysłami doprowadzą do tego, że będzie mi smutno. Sinforoso, Palomino! Wychodzicie czy imam was zostawić w środku, jedziemy. Żegnaj, Pantilandzie, do zobaczenia, Itayo. No, Chińczyk, jedziemy.

– I mówią, że w tej samej chwili, kiedy umarł, zgasło niebo, a była dopiero czwarta i zapadła zupełna ciemność, zaczęło padać, ludzie oślepli od błyskawic i ogłuchli od piorunów – zajmuje się barkiem w „Mao Mao”, jeździ w poszukiwaniu klientów do obozów drwali, zakochuje się w szlifierzu Coca. – Zwierzęta z lasu zaczęły ryczeć, wyć, a ryby wychodziły z wody, żeby pożegnać Brata Francisco, który wznosił się do nieba.

– Już mam wszystko spakowane, syneczku – wymija tłumoki, paczki, rozebrane łóżka, robi inwentarz, zdaje mieszkanie pani Leonor. – Zostawiłam na wierzchu tylko piżamę, twoje przybory do golenia i szczoteczkę do zębów.

– Bardzo dobrze, mamo – odnosi walizki do biura Faucett, oddaje je na bagaż Panta. – Udało ci się dodzwonić do Pochy?

– Ciężko było, ale w końcu udało mi się – zarezerwujcie pokoje, rodzina Pantoja, wysyła telegram do pensjonatu pani Leonor. – Słychać było fatalnie. Mam dobrą wiadomość: jedzie jutro do Limy z Gladys, żebyśmy zobaczyli małą.

– Pojadę, żeby Panta mógł ucałować maleńką, ale ostrzegam, że tego ostatniego świństwa nigdy pani synalkowi nie wybaczę, pani Leonor – słucha radia, czyta gazety, wysłuchuje plotek, czuje, że wytykają ją palcami na ulicy, wydaje się jej, że jest pośmiewiskiem Chiclayo, Pochita. – Wszystkie gazety ciągle piszą o tej hecy na cmentarzu i wie pani, co mówią? Sutener! Tak, tak, sutener! Nigdy się już z nim nie pogodzę, proszę pani. Nigdy, nigdy.

– Cieszę się, tak bardzo chciałbym zobaczyć maleńką – biega po sklepach na alei Lima, kupuje zabawki, lalkę, śliniaczki, sukieneczkę z or-gandyny z lazurową wstążeczką Panta. – Ale musiała się zmienić w ciągu roku, prawda, mamo?

– Mówi, że Gladys jest wspaniała, 'grubiutka, zdrowiutka. Słyszałam ją, jak bawiła się telefonem, oj, cudo moje – idzie do Arki Moronacocha, ściska „braci”, kupuje medaliki z dzieckiem-^mę-czennikiem, obrazki ze świętą Ignacją, krzyżyki z Bratem Francisco pani Leonor. – Pochita bardzo się ucieszyła, gdy dowiedziała się, że przenoszą cię z Iquitos, Panta.

– Ach tak? No tak, to logiczne – wchodzi do kwiaciarni „Loreto”, wybiera orchideę, zanosi na cmentarz, zawiesza w niszy Brazylijki Panta. -

Ale na pewno nie cieszyła się tak jak ty. Ubyło ci dwadzieścia lat, gdy ci to powiedziałem. Mało brakowało, a wybiegłabyś na ulicę i zatańczyła z radości.

– Za to wydaje się, że ty wcale się nie cieszysz – notuje przepisy potraw amazońskich, kupuje korale z ziaren, z łusek, z kłów, kwiaty z ptasich piór, łuki i strzały z wielobarwnych nici pani Leonor – a tego to już, synku, naprawdę nie rozumiem. Wydaje się, jakbyś żałował, że rzucasz tę brudną robotę i znowu będziesz prawdziwym wojskowym.

– I wtedy przyszli żołnierze i gdy zobaczyli go ukrzyżowanego, to tych bandytów trafiło jak grom z jasnego nieba – wykupuje losy, choruje na zapalenie płuc, pracuje jako służąca, błaga o jałmużnę w kościołach Kurczak. – Ci judasze, he-rodzi przeklęci. Co wy zrobiliście, szaleńcy, co zrobiliście, szaleńcy, tak w kółko gadał ten z Horcones, co teraz jest porucznikiem. A „bracia” nawet go nie słuchali: na kolanach, ze wzniesionymi rękami, modlili się i modlili.

– To nie dlatego, że żałuję – ostatnią noc w Iquitos włóczy się samotnie i ze spuszczoną głową po wymarłych ulicach Pantaleonek. – Mimo wszystko to są trzy lata mojego życia. Zlecili mi trudną misję i wypełniłem ją. Mimo trudności, niezrozumienia, zrobiłem dobrą robotę. Zbudowałem, coś, co żyło już własnym życiem, rosło, było potrzebne. A teraz jednym ruchem ręki rozwalają to i nawet mi nie podziękują.

– No i widzisz sam, że żałujesz. Przyzwyczaiłeś się żyć między tymi bandytkami i mętami – kłóci się o hamak z chambiry, decyduje się wziąć go ze sobą, razem z torbą podróżną i teczką, pani Leonor. – Zamiast cieszyć się, że stąd wyjeżdżamy, to jesteś markotny.

– Aż drugiej istrony, nie rób sobie złudzeń – umawia się z porucznikiem Bacacorzo, aby się z nim pożegnać, oddaje ślepcowi z rogu stare ubrania, zamawia taksówkę, by podjechała po nich w południe i zawiozła na lotnisko, Panta. – Bardzo wątpię, by wysłali nas w lepsze miejsce niż Iquitos.