– Wszędzie będę szczęśliwa, bylebyś nie musiał robić tych świństw co tutaj – liczy godziny, minuty, sekundy brakujące do odjazdu pani Leonor. – Choćby i na koniec świata, synku.
– Dobrze, mamo – kładzie się o świcie, ale nie może zmrużyć oka, bierze prysznic, myśli dziś będę w Limie, nie czuje radości Panta. – Wychodzę na chwileczkę, pożegnać się z przyjacielem. Chcesz coś?
– Widziałam, jak wyszedł, i przyszło mi na myśl, że to świetna okazja, pani Leonor – oddaje jej list dla Pochy i ten prezencik dla malutkiej, towarzyszy jej na lotnisko, całuje i ściska Alicja. – Czy pani chce, żebym zaprowadziła panią na cmentarz i pokazała, gdzie leży ta ka?
– Tak, Alicjo, wyrwijmy się na chwilę – pudruje sobie nos, wkłada nowy kapelusz, trzęsie się z wściekłości na lotnisku, wsiada do samolotu, przeraża się przy starcie pani Leonor. – A później pójdziesz ze mną do Świętego Augustyna, muszę się pożegnać z ojcem Jose Maria. On i ty jesteście jedynymi osobami w tym mieście, które będę mile wspominać.
– Głowa zwisała mu na piersi, oczy zamknięte, rysy mu się wyostrzyły i był bardzo blady – zostaje przyjęta przez Smarkula, pracuje siedem dni w tygodniu, łapie dwie rzeżączki w ciągu roku, trzy razy zmienia alfonsa Rita. – Deszcz zmył krew z krzyża, ale „bracia” zbierali tę świętą wodę w szmaty, kubły, talerze, pili ją i oczyszczali się z grzechów.
– Pośród radości jednych i łez innych, znienawidzony i kochany przez obywateli rozbitych na dwa obozy – deklamuje, używa warkotu samolotów jako tła dźwiękowego Waleczny – dziś w południe odleciała do Limy drogą lotniczą tak kontrowersyjna postać, kapitan Pantaleon Pan-toja. Towarzyszyły mu: jego matka i sprzeczne emocje obywateli departamentu Loreto. My ograniczymy się tylko, z przysłowiową loretańską galanterią, do życzeń: przyjemnej podróży i lepszych manier, kapitanie!
– Co za wstyd, co za wstyd – widzi zieloną płachtę puszczy, gęste chmury, ośnieżone szczyty Andów, piaski wybrzeża, morze, skały pani Leo-nor. – Wszystkie ka z Iquitos na lotnisku, wszystkie płakały, wszystkie cię ściskały. Nawet w ostatniej chwili to miasto musiało doprowadzić mnie do rozstroju nerwowego. Jeszcze mnie twarz pali. Mam nadzieję, że już nigdy w życiu nie spotkam nikogo z Iquitos. Słuchaj, patrz, już będziemy lądować.
– Przepraszam, że znów pani przeszkodzę – bierze taksówkę do pensjonatu, każe wyprasować swój mundur, stawia się w Dowództwie Administracji, Intendentury i Służb Różnych Sił Lądowych, siedzi w fotelu trzy godziny, nachyla się kapitan Pantoja. – Jest pani pewna, że powinienem jeszcze czekać? Kazano mi się stawić o szóstej, a już jest dziewiąta wieczór. Czy nie zaszła jakaś pomyłka?
– Żadna pomyłka, kapitanie – przestaje lakierować sobie paznokcie panienka. – Zebrali się i kazali panu czekać. Trochę cierpliwości, zaraz pana wezwą. Czy mam panu pożyczyć jeszcze jakąś foto-powieść Corin Tellado?
– Nie, bardzo dziękuję – przegląda wszystkie pisma, czyta wszystkie gazety, gorąco mu, zimno, chce mu się pić, jeść, patrzy tysiąc razy na zegarek kapitan Pantoja. – Prawdę mówiąc, nie mogę czytać, jestem trochę zdenerwowany.
– No tak, a jest czym – mruga oczkami panienka. – Bo za tymi drzwiami decyduje się pańska przyszłość. Oby tylko nie wymierzyli panu zbyt wielkiej kary, panie kapitanie.
– Ale to nie tylko to – czerwieni się, wspomina zabawę, na której poznał Pochitę, lata narzeczeń-stwa, szpaler z szabli, który zrobili towarzysze z promocji w dniu jego ślubu, kapitan Pantoja. – Myślę o mojej żonie i córeczce. Już chyba dawno przyjechały z Chiclayo. Nie widziałem ich już masę czasu.
– Rzeczywiście, panie pułkowniku – błądzi po puszczy, dochodzi do Indiana, niemieje, wzywa swych dowódców porucznik Santana. – Nie żyje już od kilku dni i rozkłada się jak galareta. Widok taki, że każdemu włosy mogą stanąć na głowie. Czy mam pozwolić, żeby fanatycy wzięli go ze sobą? Mam go pogrzebać tutaj? O przeniesieniu go w inne miejsce nie ma mowy, wisi tak już dwa albo trzy dni, a od zaduchu porzygać się można.
– Czy mógłby mi pan dać jeszcze jeden autograf? – wyciąga do niego pamiętnik w skórzanej oprawie, wieczne pióro, uśmiecha się z podziwem panienka. – O mało co nie zapomniałam o mojej kuzynce Charo, też zbiera sławnych ludzi.
– Z przyjemnością, jeśli już dałem trzy, to mogę dać i czwarty – pisze z najlepszymi życzeniami dla Charo i podpisuje kapitan Pantoja. – Ale zapewniam panią, że pani się myli, nie jestem sławnym człowiekiem. Tylko piosenkarze dają autografy.
– Po tym wszystkim, co pan zrobił, ha ha, jest pan sławniejszy od każdego artysty – wyjmuje szminkę, przeglądając się w szkle na biurku, maluje sobie usta panienka. – Kto by przypuszczał, pan, taki poważny.
– Czy mogę skorzystać na chwilę z pani telefonu? – patrzy raz jeszcze na zegarek, podchodzi do okna, widzi latarnie, domy zamazane mgłą, przeczuwa wilgoć na ulicy kapitan Pantoja. – Chciałbym zadzwonić do pensjonatu.
– Proszę podać numer, połączę pana – naciska guzik, wykręca tarczę panienka. – Z kim pan chce mówić? Pani Leonor?
– To ja, mamusiu – bierze słuchawkę, mówi bardzo cicho, patrzy spod oka na panienkę kapitan Pantoja. – Nie, jeszcze mnie nie przyjęli. A Po-cha i mała już przyjechały? Jak się czuje maleńka?
– Czy to prawda, że żołnierze musieli sobie torować drogę do krzyża waląc na lewo i prawo? – rozwija działalność w Belen, w Nanay, otwiera własny lokal przy drodze do San Juan, ma mnóstwo klientów, prosperuje, oszczędza Cyculka. – Że siekierą zwalili krzyż na ziemię? Że rzucili Brata Francisco z krzyżem i z wszystkim do wody, żeby zjadły go piranie? No gadaj, Stugębek, przestań się modlić, co widziałeś?
– Halo? Panta? – moduluje głos jak kabaretowa piosenkarka, patrzy na uśmiechającą się radośnie teściową, na Gladys otoczoną zabawkami Focha. – Kochanie, jak się czujesz. Ojej, pani Leonor, jestem tak roztrzęsiona, że nawet nie wiem, co mu powiedzieć. Gladys jest tutaj przy mnie. Jest pyszna, Panta, zresztą zobaczysz ją. Mówię ci, z każdym dniem jest coraz bardziej do ciebie podobna, Panta.
– Jak się czujesz, Pochita, kochanie – serce mu wali, kocham ją. to moja żona, nigdy już się nie rozstaniemy, myśli Panta. – Jeden całus dla małej, a drugi dla ciebie, bardzo mocny. Okropnie chcę was zobaczyć. Nie mogłem być na lotnisku, wybacz.
– Już wiem, jesteś w ministerstwie, twoja mama mi wytłumaczyła – śpiewa, popłakuje, uśmiecha się do pani Leonor uśmiechem wspólniczki Pochita. – Nic nie szkodzi, że nie byłeś, głuptasie. Co ci powiedzieli, kochanie, co ci zrobią?
– Nie wiem, zobaczymy, jeszcze czekam jak w poczekalni – widzi cienie za szybami, znów staje się niecierpliwy, znów czuje strach Panta. – Jak tylko wyjdę, to od razu lecę. Muszę już kończyć, Focha, bo drzwi się otwierają.
– Proszę wejść, kapitanie Pantoja – nie podaje mu ręki, nie pozdrawia, odwraca się do niego plecami, rozkazuje pułkownik López López.
– Dobry wieczór, panie pułkowniku – wchodzi, zagryza wargi, trzaska obcasami, salutuje kapitan Pantoja. – Dobry wieczór, panie generale, dobry wieczór, panie generale.
– Myśleliśmy, że muchy zabić nie umiecie, a okazaliście się skończonym łajdakiem, Pantoja – rusza głową za zasłoną dymu Tygrys Collazos. – Wiecie, dlaczego musieliście tyle czekać? Za chwilę wam wytłumaczymy. Wiecie, kto przed chwilą wyszedł tymi drzwiami? Proszę mu wytłumaczyć, pułkowniku.
– Minister Wojny i szef Sztabu Generalnego – rzuca błyskawice oczami pułkownik López López.