Выбрать главу

Cortazar oświadczył swym ziemskim zwierzchnikom, iż nie zamierza brać na siebie odpowiedzialności za losy powierzonych mu ludzi w tak niepewnych warunkach.

Z drugiej strony, Ziemia nie miała specjalnej ochoty przyjmować z powrotem masy ludzkiej, której raz się pozbyła. Nie oznacza to jednakże, iż odmówiono im prawa powrotu. Nikt zresztą nie pytał o zdanie samych osadników, którzy – do czasu zapadnięcia ostatecznych decyzji – pozostawali w anabiozie na orbicie Tartaru.

Decyzję podjęło kierownictwo wyprawy. Cortazar oświadczył Ziemi iż gotów jest mimo wszystko utworzyć kolonię ludzką – o wprawdzie nie na samej planecie Tartar, lecz na jej orbicie – w postaci ogromnego, orbitującego "miasta", czy raczej – sztucznej planety. Byłaby ona miejscem zamieszkania ludzi, zajmujących się eksploatacją bogactw naturalnych Tartaru, które, w przeciwieństwie do warunków klimatyczno-tektonicznych, pierwsza wyprawa oceniła nader trafnie i dokładnie: planeta była fantastycznie bogatym skarbcem surowcowym.

Perspektywa możliwości czerpania z tych nieprzebranych bogactw naturalnych była dla Ziemian tak kusząca, iż bez większych oporów zaakceptowano plan Cortazara, nie pytając o zdanie kandydatów na mieszkańców owego fantastycznego tworu – orbitalnej metropolii, która miała dopiero powstać. Na żądanie Cortazara wysłano dodatkowe transporty z odpowiednimi materiałami i urządzeniami, uznając za słuszne jego argumenty w sprawie moralnej i materialnej odpowiedzialności Ziemi za wyekspediowanie swych obywateli w niedbale rozpoznany obszar osiedleńczy.

W ten właśnie sposób, kosztem Ziemi i wysiłkiem rąk osadników powstała jedyna w swoim rodzaju kolonia orbitalna poza Układem Słonecznym, nazwana później Paradyzją. Jako podstawowych elementów jej konstrukcji użyto dwunastu walcowatych kontenerów, spojonych w zamknięty pierścień, wirujący wokół swego środka i obiegający planetę Tartar po eliptycznej orbicie.

Wydawać się może nieprawdopodobne, by dwanaście walców o długości dwóch tysięcy metrów każdy i średnicy około tysiąca mogło pomieścić sto kilkadziesiąt milionów ludzi wraz ze wszystkim, co jest im potrzebne do stałego tam pobytu. Jednakże proste obliczenie kubatury takiego obiektu wykazuje, że jest to zupełnie realne… Podział każdego walcowatego segmentu na sto pięćdziesiąt pięter oraz odpowiednio dobrana prędkość obrotowa całego obiektu stwarza w nim warunki zbliżone do tych, jakie panowałyby w wielkim gmachu mieszkalnym ustawionym na powierzchni Ziemi z tą jedynie różnicą, że z Paradyzji nie można oczywiście wychodzić na spacer.

Na mocno przeludnionej Ziemi istniały już wówczas w wielkich metropoliach zespoły mieszkalne, których lokatorzy także prawie nie opuszczali wnętrz budynków, mając do dyspozycji na miejscu wszystko, co potrzebne w codziennym życiu. Pomysł "orbitalnych miast" też nie był nowością: pisano o nim wiele od dawna, i choć nikt dotychczas świadomie nie zadecydował o realizacji podobnego przedsięwzięcia, w przypadku Paradyzji okoliczności praktycznie wymusiły taką decyzję.

Już w pierwszym dniu pobytu Rinah mógł przekonać się, iż mimo zrozumiałych odmienności i specyficznych obyczajów lokalnych, w Paradyzji żyje się dość zwyczajnie jak na niezwykłe warunki orbitalnej kolonii, liczącej sobie już prawie sto lat istnienia.

Budowa tego niezwykłego tworu inżynierii kosmicznej trwała długie lata, pochłaniając niemałe kwoty, jednak Ziemia wciąż liczyła na przyszły dopływ tanich surowców i bez protestu kredytowała śmiałe i kosztowne pomysły Cortazara i jego współpracowników. Gdy jednakże zakończono prace przy budowie Paradyzji i wszczęto eksploatację pierwszych odkrywek na Tartarze, stała się rzecz niespodziewana: Cortazar oznajmił, iż nie zamierza nadal uznawać zwierzchnictwa swych ziemskich mocodawców i ogłosił niezależność Paradyzji oraz jej suwerenność nad planetą Tartar wraz z jej bogactwami. Ziemia – twierdził przywódca paradyzyjskiego społeczeństwa – będzie płaciła za dostawy surowców według obowiązujących cenników, dostarczając Paradyzji tego wszystkiego, czego jej mieszkańcy nie są w stanie sami wytworzyć, a więc przede wszystkim żywności i najnowocześniejszego sprzętu technicznego…

Na protesty oburzonych Ziemian Cortazar miał jakoby odpowiedzieć, iż tworząc Paradyzję nie budował hotelu robotniczego dla tartaryjskich górników i geologów, lecz miejsce do życia dla normalnego, w pełni rozwiniętego, wolnego społeczeństwa.

Teraz dopiero, poniewczasie, ziemscy dostawcy doszli do wniosku, iż Cortazar nosił się od samego początku z zamiarem uniezależnienia Paradyzji. Zrozumiała stała się na przykład stosowana od początku praktyka niedopuszczania żadnych obcych specjalistów do udziału w budowie sztucznej planety. Pierwszą inwestycją na orbicie Tartaru – i jedyną, w której uczestniczyli inżynierowie z Ziemi – była platforma orbitalna, stanowiąca port przeładunkowy. Od chwili jej uruchomienia, przez długie lata nikomu nie zezwolono na odwiedzenie budowanej, a później – gotowej już Paradyzji. Cortazar najwyraźniej obawiał się infiltracji ziemskich agentów do nowo tworzonego, odrębnego świata.

Zasoby Tartaru, rozsądnie eksploatowane, mogły wystarczyć na tysiące lat istnienia i rozwoju orbitalnej metropolii, a nawet na zbudowanie kilku następnych sztucznych planet. Ziemia zaś, stojąc w obliczu głodu surowcowego, miała do wyboru: albo milczeć i płacić żądaną cenę za tartaryjskie dostawy, albo… siłą przywrócić swe panowanie nad planetą. To drugie rozwiązanie, zwłaszcza w pierwszych latach istnienia Paradyzji, byłoby dość proste,w realizacji, lecz nie obyłoby się bez ryzyka zgładzenia całej ludności zbuntowanej "prowincji". Nie mieściło się to w kanonach moralnych obowiązujących na Starym Globie. Wybrano zatem pierwszy wariant, co z kolei pozwoliło Paradyzyjczykom na okrzepnięcie i stworzenie własnego systemu obronnego, opartego – o ironio! – na dostarczonych z Ziemi środkach technicznych i militarnych…

Zapanował więc pewien szczególny rodzaj równowagi pomiędzy Paradyzją a Ziemią, oparty na potrzebach obu stron; potrzebach tak istotnych dla bytu obydwu społeczeństw, że każde naruszenie tej równowagi stanowiłoby zapewne katastrofę dla każdego z nich…

"To zupełnie bez sensu! – myślał Rinah, słuchając podczas śniadania wywodów Alviego na temat rzekomego zagrożenia Paradyzji przez Ziemię. – Przecież oni muszą nie gorzej od nas zdawać sobie sprawę z sytuacji. Można by wprawdzie teoretycznie wyobrazić sobie, że Ziemia jednym uderzeniem jądrowym likwiduje stupięćdziesięciomilionową społeczność ludzką… Ale nawet tak drastyczne rozwiązanie owego zamierzchłego konfliktu – pomijając już całą moralną ohydę podobnego posunięcia – spowodowałoby długą przerwę w dostawach niezbędnych surowców, dewastację istniejących urządzeń wydobywczych, utratę wszystkich miejscowych specjalistów i całej siły roboczej, którą na nowo trzeba by sprowadzić z Ziemi… i zbudować dla nowych osadników nową Paradyzję. A kto zagwarantuje, że… nie powtórzy się ta sama historia?"

Nie wypowiedział jednakże tych argumentów wobec swego przewodnika, nie chcąc wdawać się od pierwszego dnia w rozwlekłe polityczne dysputy.

Wychodząc z baru Rinah spojrzał w lustro i przypomniał sobie o grzebieniu. Jego włosy, z trudem przygładzone rano dłonią, po wczorajszej kąpieli wyglądały jak słomiana strzecha. Nie zwracało to wprawdzie niczyjej uwagi – bo jak dostrzegł Rinah, rozwichrzone czupryny były tu widać modne, wielu przechodniów nosiło włosy w podobnym nieładzie – lecz on sam nie czuł się z tym najlepiej.