"Mógłbym być konserwatorem instalacji albo naprawiać dźwigi międzypoziomowe…" – rozmyślał, wędrując wzdłuż korytarza.
Od chwili przekroczenia komory kontrolnej, gdy szef służby porządkowej wręczył mu identyfikator, Nikor starał się raczej słuchać, niż mówić. Nie nawiązywał rozmów, zagadnięty – odpowiadał pojedynczym słowem. Po latach spędzonych w świecie, gdzie nikt nie troszczył się o formę słownych wypowiedzi, z trudem chwytał teraz treść słyszanych rozmów, jakby oduczył się długo nieużywanego obcego języka. Wiedział, że musi na nowo przyswoić sobie umiejętność sprawnego posługiwania się koalangiem, bez którego nie sposób zakomunikować tu ani jednej prawdziwej myśli – chyba że ma się do powiedzenia tylko wytarty banał lub urzędową formułkę.
Koalang rozwijał się i komplikował przez dziesięć lat nieobecność Nikora. Widać Centrala też w tym czasie nie próżnowała. Nikor słyszał wokół siebie tak nieprawdopodobne zbitki słów, że gubił się w tym zupełnie.
Już w szkolnych czasach Nikora koalang był sztuką rozwijającą się bujnie zarówno wśród dorosłych, jak wśród naśladujących ich dzieci i młodzieży. Umiejętność formułowania i deszyfrowania słownych komunikatów była jednym z najistotniejszych czynników chroniących przed wyeliminowaniem ze społeczności Paradyzji. W każdym środowisku – naturalnym lub sztucznym – największe szansę przetrwania mają osobniki danego gatunku, zdolne oprzeć się czynnikom eliminującym z tego środowiska.
W świecie skrupulatnej kontroli słów największe szansę mają ci, którzy potrafią komunikować się swobodnie pomimo kontroli. Szansę małomównych są znacznie mniejsze – trudno bowiem żyć wśród ludzi nie porozumiewając się z nimi. Natomiast szansę gaduły pozbawionego wyobraźni twórczej są w Paradyzji znikome.
Szczególny ten dobór naturalny – wynik nieustannych zmagań pomiędzy doskonalącym się Systemem Zabezpieczeń i wyobraźnią ludzi – sprawiał, że ludność Paradyzji w coraz większej części stawała się społeczeństwem awangardowych poetów z konieczności.
Siedząc w kącie małej herbaciarni, gdzie pełno było pracowników z okolicznych pomieszczeń, spędzających tu południową przerwę, Nikor mógł słyszeć ich zmieszane głosy. Niektóre zdania rozumiał bez większego trudu, inne brzmiały zagadkowo i dopiero po głębszej analizie udawało się chwycić ich sens.
– Szary anioł przyśnił mi się nieostrożnie-mówił młody mężczyzna do siedzącej naprzeciw dziewczyny.
– Przestrzeni skrawek pustką się wypełnił?
– Mimo przeszłości myszki w czasowniku rozprzestrzenionej od krańca po kraniec, kotara głosu mej dłoni nie tknięta, tęsknoty hieny pozostały przy niej.
– Słodycz nieśmiała wilgoci wśród kęp torfowiska.
Ten dialog Nikor przełożył w myślach zupełnie machinalnie, bez. najmniejszego wysiłku. Sens był mniej więcej taki: – Funkcjonariusz służby porządkowej wlazł mi w nocy do pokoju, myśląc, że udało mu się mnie nie obudzić.
– Zabrał coś?
– Chociaż myszkował po całym pomieszczeniu, nie znalazł mojego tłumika do zagłuszania sygnału identyfikatora, ale pewnie drań nie zrezygnował i znów będzie szukał.
Ostatnia kwestia dziewczyny dotyczyła smaku herbaty i należało ją rozumieć prawie dosłownie.
O ileż bardziej finezyjny dialog. prowadzili dwaj starsi mężczyźni przy innym stoliku:
– Milczące, chłodne drzemią struny harfy, kiedy nadejdzie wreszcie ich budziciel?
– Przybył, już wczoraj, lecz niestety, martwy. Czeka na serce, co wróci mu życie.
Nikor w duchu wyraził podziw dla doskonałości tych paru zdań improwizowanych z niezwykłą wprawą.
Podziwu tego nie była w stanie pomniejszyć prosta w zasadzie treść przekazanych informacji. Pierwszy z rozmówców pytał po prostu, kiedy wreszcie dostanie długo oczekiwany sztuczny podgrzewany palec do przechowywania identyfikatora pod nieobecność właściciela, drugi zaś odpowiadał, że palec taki już wykombinował, lecz ma jeszcze kłopot ze zdobyciem bateryjki zasilającej podgrzewacz.
Fenomen języka kojarzeniowo-aluzyjnego, zwanego popularnie koalangiem, polegał na tym, że używający go ludzie nie usiłowali kryć treści wypowiedzi przed postronnym żywym uchem. Kamuflaż służył jedynie ogłupieniu elektronicznych uszu systemu komputerowego, dla którego zdania koalangu były niewartym uwagi bełkotem, albowiem komputery, choćby najbardziej wyspecjalizowane, nie posiadają ani za grosz wyobraźni skojarzeniowej. Przy tym, w świecie wszechobecnych komputerowych uszu, zupełnie zanikła instytucja donosicielstwa – co dla funkcjonowania koalangu było niezmiernym ułatwieniem.
Ekran na ścianie herbaciarni rozbłysnął sygnałem wiadomości południowych. Nikor słuchał nieuważnie, dopóki na ekranie nie pojawiła się czarująca dziewczyna, podająca informacje kulturalne. Widział ją po raz pierwszy, lecz natychmiast zwróciła jego uwagę oryginalna uroda i sympatyczny uśmiech dziewczyny. Myśl o Livii znów przemknęła przez jego mózg jak bolesne ukłucie, by natychmiast zniknąć pod presją zdrowego rozsądku, każącego pamiętać o barierze czasu oddzielającego Nikora od wszystkiego, co zostawił tu w chwili odlotu na Tartar.
Poprzez gwar rozmów dotarły do niego słowa z głośnika. Dziewczyna mówiła o jakimś przybyszu z Ziemi. Potem zobaczył na ekranie tego człowieka – mocno śniadego, przystojnego mężczyznę po trzydziestce. Słuchał jego głosu, machinalnie usiłując zastosować reguły koalangu do treści usłyszanych zdań. Po chwili dopiero spostrzegł swe roztargnienie i wtedy do świadomości jego dotarła informacja, że przybysz jest pisarzem, zamierzającym przekazać Ziemianom obraz życia Paradyzji. Seria nakładających się obrazów, jak szybko zmieniane przezrocza, przemknęła w jego pamięci. Nie lubił wracać do tych wspomnień, lecz wzmianka o przybyszu z Ziemi wyzwoliła – wbrew woli – zapomnianą prawie scenę.
Rankiem tamtego dnia, jeszcze przed rozjaśnieniem świateł, głośny sygnał dźwiękowy wyrwał Nikora z głębokiego snu… Ściany były zasłonięte, choć poprzedniego dnia pozostawił je przejrzyste. Ostry głos z głośnika nakazał mu natychmiastowe stawienie się przy drugim szybie dźwigowym na głównym korytarzu.
Trwało dłuższą chwilę, nim rozbudzony Nikor pojął, co to może oznaczać. Sprawdzenie wartości SC upewniło go, że stało się najgorsze… Kilka niedorzecznych pomysłów przebiegło mu przez głowę, gdy automatycznymi ruchami naciągał ubranie. Wiedział, że nie ma żadnej szansy. Mógł tylko, zgodnie z poleceniem, najkrótszą drogą poprzez pomieszczenia dzielące go od korytarza, udać się na miejsce zbiórki. O tej porze wszystkie inne przejścia były zablokowane. Jeśli nie zgłosi się w ciągu kilku minut, jeśli zatrzyma się po drodze w którymkolwiek z mijanych pokoi, drzwi zatrzasną się wokół niego jak pułapka na uciekające zwierzę, a sygnał identyfikatora nieomylnie przywiedzie dwóch lub trzech rosłych porządkowych, którzy doprowadzą go tam, gdzie należy…
– Rozejrzał się po pokoju. Jak wszyscy w tej planecie, oprócz ubrania i paru osobistych drobiazgów nie miał tu nic własnego. Wsunął do kieszeni szczotkę do zębów i resztkę mydła z ostatniego przydziału.
Na korytarzu zbierali się inni, zaspani i przestraszeni. Porządkowi poganiali, przynaglali do zajmowania miejsc w windzie, potem długa wędrówka korytarzami jakichś obcych pięter, ciemne i kręte korytarzyki, schodki w górę i w dół, znów korytarz, skąpo oświetlony nocnym światłem – to już inny segment, drugi, trzeci… Wreszcie szósty. Teraz nie było już wątpliwości. Transporty na Tartar szły zwykle przez siódemkę.
Grupa liczyła ponad setkę osób, długi sznur ludzi niknął powoli w czeluści jakiegoś włazu. Porządkowy odbierał identyfikatory, w zamian zawieszając na szyi każdego metalową blaszkę z numerem. Nikt nie próbował protestować, pytać o cokolwiek; jeśli pytali – to każdy sam siebie, dociekając, co było tą ostatnią kroplą, która przelała miarę cierpliwości Centrali…
Nikor domyślił się prawie od razu, co było przyczyną nieszczęścia. Mógł go łatwo uniknąć, sam był sobie winien, lecz teraz za późno było na daremne żale.