Na mocno przeludnionej Ziemi istniały już wówczas w wielkich metropoliach zespoły mieszkalne, których lokatorzy także prawie nie opuszczali wnętrz budynków, mając do dyspozycji na miejscu wszystko, co potrzebne w codziennym życiu. Pomysł "orbitalnych miast" też nie był nowością: pisano o nim wiele od dawna, i choć nikt dotychczas świadomie nie zadecydował o realizacji podobnego przedsięwzięcia, w przypadku Paradyzji okoliczności praktycznie wymusiły taką decyzję.
Już w pierwszym dniu pobytu Rinah mógł przekonać się, iż mimo zrozumiałych odmienności i specyficznych obyczajów lokalnych, w Paradyzji żyje się dość zwyczajnie jak na niezwykłe warunki orbitalnej kolonii, liczącej sobie już prawie sto lat istnienia.
Budowa tego niezwykłego tworu inżynierii kosmicznej trwała długie lata, pochłaniając niemałe kwoty, jednak Ziemia wciąż liczyła na przyszły dopływ tanich surowców i bez protestu kredytowała śmiałe i kosztowne pomysły Cortazara i jego współpracowników. Gdy jednakże zakończono prace przy budowie Paradyzji i wszczęto eksploatację pierwszych odkrywek na Tartarze, stała się rzecz niespodziewana: Cortazar oznajmił, iż nie zamierza nadal uznawać zwierzchnictwa swych ziemskich mocodawców i ogłosił niezależność Paradyzji oraz jej suwerenność nad planetą Tartar wraz z jej bogactwami. Ziemia – twierdził przywódca paradyzyjskiego społeczeństwa – będzie płaciła za dostawy surowców według obowiązujących cenników, dostarczając Paradyzji tego wszystkiego, czego jej mieszkańcy nie są w stanie sami wytworzyć, a więc przede wszystkim żywności i najnowocześniejszego sprzętu technicznego…
Na protesty oburzonych Ziemian Cortazar miał jakoby odpowiedzieć, iż tworząc Paradyzję nie budował hotelu robotniczego dla tartaryjskich górników i geologów, lecz miejsce do życia dla normalnego, w pełni rozwiniętego, wolnego społeczeństwa.
Teraz dopiero, poniewczasie, ziemscy dostawcy doszli do wniosku, iż Cortazar nosił się od samego początku z zamiarem uniezależnienia Paradyzji. Zrozumiała stała się na przykład stosowana od początku praktyka niedopuszczania żadnych obcych specjalistów do udziału w budowie sztucznej planety. Pierwszą inwestycją na orbicie Tartaru – i jedyną, w której uczestniczyli inżynierowie z Ziemi – była platforma orbitalna, stanowiąca port przeładunkowy. Od chwili jej uruchomienia, przez długie lata nikomu nie zezwolono na odwiedzenie budowanej, a później – gotowej już Paradyzji. Cortazar najwyraźniej obawiał się infiltracji ziemskich agentów do nowo tworzonego, odrębnego świata.
Zasoby Tartaru, rozsądnie eksploatowane, mogły wystarczyć na tysiące lat istnienia i rozwoju orbitalnej metropolii, a nawet na zbudowanie kilku następnych sztucznych planet. Ziemia zaś, stojąc w obliczu głodu surowcowego, miała do wyboru: albo milczeć i płacić żądaną cenę za tartaryjskie dostawy, albo… siłą przywrócić swe panowanie nad planetą. To drugie rozwiązanie, zwłaszcza w pierwszych latach istnienia Paradyzji, byłoby dość proste,w realizacji, lecz nie obyłoby się bez ryzyka zgładzenia całej ludności zbuntowanej "prowincji". Nie mieściło się to w kanonach moralnych obowiązujących na Starym Globie. Wybrano zatem pierwszy wariant, co z kolei pozwoliło Paradyzyjczykom na okrzepnięcie i stworzenie własnego systemu obronnego, opartego – o ironio! – na dostarczonych z Ziemi środkach technicznych i militarnych…
Zapanował więc pewien szczególny rodzaj równowagi pomiędzy Paradyzją a Ziemią, oparty na potrzebach obu stron; potrzebach tak istotnych dla bytu obydwu społeczeństw, że każde naruszenie tej równowagi stanowiłoby zapewne katastrofę dla każdego z nich…
"To zupełnie bez sensu! – myślał Rinah, słuchając podczas śniadania wywodów Alviego na temat rzekomego zagrożenia Paradyzji przez Ziemię. – Przecież oni muszą nie gorzej od nas zdawać sobie sprawę z sytuacji. Można by wprawdzie teoretycznie wyobrazić sobie, że Ziemia jednym uderzeniem jądrowym likwiduje stupięćdziesięciomilionową społeczność ludzką… Ale nawet tak drastyczne rozwiązanie owego zamierzchłego konfliktu – pomijając już całą moralną ohydę podobnego posunięcia – spowodowałoby długą przerwę w dostawach niezbędnych surowców, dewastację istniejących urządzeń wydobywczych, utratę wszystkich miejscowych specjalistów i całej siły roboczej, którą na nowo trzeba by sprowadzić z Ziemi… i zbudować dla nowych osadników nową Paradyzję. A kto zagwarantuje, że… nie powtórzy się ta sama historia?"
Nie wypowiedział jednakże tych argumentów wobec swego przewodnika, nie chcąc wdawać się od pierwszego dnia w rozwlekłe polityczne dysputy.
Wychodząc z baru Rinah spojrzał w lustro i przypomniał sobie o grzebieniu. Jego włosy, z trudem przygładzone rano dłonią, po wczorajszej kąpieli wyglądały jak słomiana strzecha. Nie zwracało to wprawdzie niczyjej uwagi – bo jak dostrzegł Rinah, rozwichrzone czupryny były tu widać modne, wielu przechodniów nosiło włosy w podobnym nieładzie – lecz on sam nie czuł się z tym najlepiej.
– Gdzie mógłbym dostać grzebień? – spytał Alviego, gdy szli wzdłuż głównego korytarza, mijając magazyny z odzieżą i innymi wyrobami codziennego użytku.
– Właściwie… – Alvi zawahał się. – No, jeśli już koniecznie musisz się czesać… Zresztą, w twoim przypadku, nie ma to chyba znaczenia. Chodź, poszukamy…
Grzebieni nie było w kilku kolejnych magazynach.
– Wobec tego chyba będę musiał ostrzyc się do gołej skóry – uśmiechnął się Rinah.
– O, nie, nie! Tego nie radzę ci robić, to byłoby… bardzo niepożądane! – Alvi zaoponował z dziwną gwałtownością, biorąc widać na serio żart Rinaha.
– Czy… długość włosów ma jakieś specjalne znaczenie?
– Hm… – Alvi przez chwilę milczał, jakby układając w myślach odpowiedź. – W każdym razie łysemu zawsze trudniej…
– Nie rozumiem.
Alvi zrobił nieokreślony ruch dłonią – jakby, chcąc coś wskazać, zrezygnował w połowie gestu.
– Nie ma o czym mówić. Jakiś grzebień musi się znaleźć.
To, co znaleźli w jednym z następnych kiosków, wywołało nieme zdumienie Rinaha. Grzebień, który otrzymał z automatycznego dozownika – choć fabrycznie opakowany w przejrzystą folię ze znakami znanej ziemskiej firmy i napisem "Made for Paradisia only" – przypominał raczej grabie. Rinah oglądał przez chwilę ten dziwny przyrząd, którego zęby rozmieszczone były w centymetrowych odległościach.
– Bardzo dobry! – zauważył Alvi z całą powagą. – Korzystamy tylko z dostaw renomowanych producentów.
Rinah powstrzymał się od wszelkich pytań. Zgodnie z radą Mac Leoda przestał się dziwić i próbował zrozumieć. Przyczesał włosy. Efekt był niewiele lepszy, niż gdyby zrobił to przy użyciu własnych pięciu palców. Na razie wyjaśniło się tylko, dlaczego wszyscy chodzą tu źle uczesani…
– Czy mógłbyś odpowiedzieć mi krótko, najkrócej jak potrafisz… – Rinah zawahał się, patrząc w twarz Ałviego, gdy zmęczeni wędrówką po zakamarkach piętra przysiedli w niewielkim pomieszczeniu klubowym u końca głównego korytarza. – Czym żyją mieszkańcy Paradyzji? Co motywuje ich działania? Potrzebny mi jest jakiś klucz do zrozumienia tego świata…
Alvi patrzył w obraz telewizyjny wyświetlany na jednej ze ścian. Powoli popijał lemoniadę i wyraźnie zwlekał z odpowiedzią.
– Chcąc o was pisać, muszę wczuć się w wasz sposób myślenia – ciągnął Rinah, sądząc, iż jego przewodnik mógł nie zrozumieć zadanych pytań. – My, na Ziemi, pracujemy nie tylko dla przyjemności, ale też nie wyłącznie z obowiązku i konieczności. Wielu z nas ma jakieś czysto materialne cele: lepsze warunki mieszkaniowe, bardziej wyszukane przedmioty codziennego użytku, lepsze jedzenie, wykwintniejsze ubranie… U was motywy te nie mają zastosowania. W warunkach ograniczonej przestrzeni każdy może mieć tylko tyle miejsca i tyle rzeczy, ile przypada z równego podziału. Nie można mieć niczego więcej, niż mają inni, a zatem…