Выбрать главу

Poza żoną nie miał nikogo, do kogo mógłby się zwrócić, nagryzmolił więc rozpaczliwie list, w którym błagał ją, aby zawiadomiła o jego sytuacji Departament Wojny i aby niezwłocznie zwróciła się do dowódcy grupy, pułkownika Cathcarta, który potwierdzi, że niezależnie od tego, co jej mówiono – pisał do niej on, jej mąż, doktor Daneeka, nie zaś nieboszczyk czy jakiś oszust. Pani Daneeka była wstrząśnięta głębią uczucia bijącą z tego prawie nieczytelnego krzyku duszy. Opadły ją wyrzuty sumienia i już gotowa była ulec, ale następny list, jaki tego dnia otworzyła, pochodził właśnie od pułkownika Cathcarta, dowódcy jej męża, i brzmiał następująco:

Szanowny(a) Panie, Pani lub Panno Daneeka:

Słowa nie potrafią wyrazić ogromu smutku, jakiego doświadczyłem, kiedy pana (pani) mąż, syn, ojciec lub brat poległ, został ranny lub zginął.

Pani Daneeka przeprowadziła się z dziećmi do Lansing w stanie Michigan nie pozostawiając adresu.

32 Yo-Yo i nowi lokatorzy

Yossarian miał ciepło w namiocie, kiedy nadeszły chłody i wieloryby chmur przepływały nisko po zmętniałym, brudnoszarym niebie prawie bez przerwy, jak buczące, ciemne stalowe stada bombowców B-17 i B-24 z baz lotnictwa dalekiego zasięgu we Włoszech w dniu wkroczenia do południowej Francji przed dwoma miesiącami. Wszyscy w eskadrze wiedzieli, że chude nogi Kida Sampsona zostały wyrzucone na mokry piasek, gdzie leżały i gniły jak sina, skręcona kostka szczęścia z kurczaka. Nikt nie chciał ich stamtąd zabrać, ani gus i Wes, ani nawet ludzie ze szpitalnej kostnicy; wszyscy udawali, że ich nie widzą, że fala zabrała je gdzieś na południe, tak jak całego Clevingera i Orra. Odkąd pogoda się zepsuła, prawie nikt już nie wykradał się samotnie, żeby jak zboczeniec podglądać zza krzaków rozkładające się kikuty.

Skończyły się pogodne dni. Skończyły się łatwe loty. Był siekący deszcz i gęsta, przenikliwa mgła i ludzie latali nie częściej niż raz na tydzień, kiedy niebo się przejaśniało. W nocy zawodził wiatr. Karłowate, powykręcane drzewa trzeszczały i pojękiwały, zmuszając Yossariana do myślenia co rano, zanim się jeszcze w pełni obudził, o chudych nogach Kida Sampsona puchnących i rozkładających się z systematycznością zegara na mokrym piasku pod lodowatym deszczem w ciemne, zimne, wietrzne październikowe noce. Po nogach Kida Sampsona myślał o żałośnie skomlącym Snowdenie, który zamarzł na śmierć w ogonie samolotu i przez cały czas, kiedy Yossarian dezynfekował i bandażował mu nie tę ranę, co trzeba, ukrywał swoją odwieczną, niezmienną tajemnicę pod pikowaną pancerną kamizelką, a potem nagle wypuścił ją na podłogę. Wieczorem, żeby zasnąć,' Yossarian liczył wszystkich mężczyzn, kobiety i dzieci, które znał, a które już nie żyły. Usiłował przypomnieć sobie wszystkich żołnierzy i wskrzeszał w pamięci obrazy wszystkich starych ludzi, których znał w dzieciństwie – wszystkie ciotki, wujów, sąsiadów, rodziców i dziadków, swoich i nie swoich, a także wszystkich tych śmiesznych, oszukanych sklepikarzy, otwierających swoje małe, zakurzone sklepiki o świcie i pracujących jak idioci do północy. Wszyscy oni też nie żyli. Ilość zmarłych stale rosła. A Niemcy nadal walczyli. Podejrzewał, że śmierć jest nieodwracalna, i po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że może z nią przegrać.

Yossarian miał ciepło, kiedy nadeszły chłody, dzięki cudownemu piecykowi Orra i żyłoby mu się w ciepłym namiocie całkiem przyjemnie, gdyby nie wspomnienie Orra i to, że pewnego dnia wwaliła się do niego drapieżna gromada rozbawionych nowych lokatorów z dwóch pełnych załóg, których pułkownik Cathcart zażąda] na miejsce Kida Sampsona i McWatta i które przysłano w niecałe czterdzieści osiem godzin. Yossarian wydal z siebie długi, chrapliwy jęk protestu, kiedy przywlókł się zmęczony po locie i zastał ich u siebie.

Było ich czterech i bawili się w najlepsze baraszkując przy rozstawianiu łóżek. Yossarian spojrzał tylko na nich i wiedział, że będą nie do zniesienia. Byli rozdokazywani, pełni zapału, tryskali energią i znali się wszyscy ze Stanów. Byli po prostu nie do pomyślenia. Byli hałaśliwi, zarozumiali, lekkomyślni i mieli po dwadzieścia jeden lat. Pokończyli studia i zaręczyli się z ładnymi, czystymi dziewczętami, których zdjęcia stały już nad zrobionym przez Orra cementowym kominkiem. Pływali motorówkami i grywali w tenisa. Jeździli konno. Jeden przespał się kiedyś ze starszą kobietą. Znali tych samych ludzi w różnych częściach Stanów i każdy chodził do szkoły z kuzynami któregoś z pozostałych. Słuchali sprawozdań z mistrzostw baseballowych i naprawdę obchodziło ich, kto wygra. Byli tępi; samopoczucie mieli znakomite. Cieszyli się, że zdążyli jeszcze na wojnę i że będą mogli poznać smak walki. Byli w trakcie rozpakowywania się, kiedy Yossarian ich wyrzucił.

Wykluczone, wyjaśnił twardym głosem Yossarian sierżantowi Towserowi, kiedy ten z wyrazem przygnębienia na swojej ziemistej, końskiej twarzy oznajmił Yossarianowi, że będzie ich musiał przyjąć. Sierżant Towser nie mógł zażądać nowego sześcioosobowego namiotu, skoro Yossarian sam zajmował cały namiot.

– Nie mieszkam sam – przypomniał Yossarian ponuro. – Mam u siebie nieboszczyka nazwiskiem Mudd.

– Bardzo proszę, panie kapitanie – powiedział błagalnie sierżant Towser z ciężkim westchnieniem, zerkając na czterech nowych oficerów, którzy zbici z tropu stali przy wejściu, przysłuchując się w niemym zdziwieniu. – Mudd zginął podczas ataku na Oryieto. Sam pan wie, bo leciał obok pana.

– To dlaczego nie zabierzecie jego rzeczy?

– Dlatego, że on do nas nie przybył. Kapitanie, proszę, niech pan już nie wyciąga tej sprawy. Może się pan przeprowadzić do porucznika Nately, jeżeli pan woli. Mogę panu nawet przysłać żołnierzy do przeniesienia rzeczy.

Ale opuścić namiot Orra to znaczyłoby zdradzić Orra, narażając go na lekceważenie i pogardę kliki tych czterech prostaków, którzy tylko czekali, aby się tam wprowadzić. Poza tym byłoby niesprawiedliwe, gdyby te hałaśliwe, niedowarzone młokosy przyszły na gotowe i dostały najbardziej pożądany namiot na całej wyspie. Jednak sierżant Towser wyjaśnił, że takie są przepisy, i Yossarianowi nie pozostało nic innego, jak zrobić dla nich miejsce, przepraszając ich przy tym żałosnymi spojrzeniami, i ze skruchą udzielać im różnych pożytecznych wskazówek, podczas gdy oni wprowadzali się do jego samotni, czując się natychmiast jak u siebie w domu.

Stanowili najbardziej przygnębiającą grupę ludzi, z jaką Yossarian kiedykolwiek miał do czynienia. Nic nie mąciło ich doskonałego nastroju. Wszystko ich śmieszyło. Nazywali go żartobliwie “Yo-Yo", wracali podchmieleni w środku nocy i nieudolnie usiłowali zachowywać się cicho, ale co chwila na coś wpadali i wybuchali chichotem, a kiedy Yossarian klnąc siadał w łóżku, ogłuszali go radosnymi rykami, które miały wyrażać uczucia przyjaźni. Za każdym razem miał ochotę rozerwać ich na strzępy. Przypominali mu siostrzeńców Kaczora Donalda. Cała czwórka bała się Yossariana i prześladowała go nieustannie dokuczliwą hojnością, z irytującym uporem obsypując go drobnymi uprzejmościami. Byli lekkomyślni, smarkaczowaci, sympatyczni, naiwni, pyszałkowaci, pełni rewerencji i niesforni. Byli tępi; na nic się nie skarżyli. Podziwiali pułkownika Cathcarta i uważali, że pułkownik Korn jest dowcipny. Bali się Yossariana, ale ani trochę nie bali się siedemdziesięciu akcji bojowych wyznaczonych przez pułkownika Cathcarta. Byli czwórką sympatycznych dzieciaków, które znakomicie się bawiły doprowadzając Yossariana do szaleństwa. Nie mogli zrozumieć, że jest staroświeckim, dwudziestoośmioletnim dziwakiem, że należy do innego pokolenia, innej epoki, innego świata, że rozrywki go nudzą i szkoda mu na nie wysiłku, i że oni go też nudzą. Nie potrafił ich uciszyć, byli gorsi niż kobiety. Byli za głupi, żeby zastanawiać się nad sobą i wpadać w przygnębienie.