Выбрать главу

– Appleby, czy wiesz, że masz muszki w oczach? – szepnął uczynnię, kiedy mijali się przy wejściu do magazynu spadochronów w dniu cotygodniowego spacerowego lotu do Parmy.

– Co? – zareagował gwałtownie Appleby, zbity z tropu tym, że Yossarian w ogóle się do niego odezwał.

– Masz muszki w oczach – powtórzył Yossarian. – Pewnie dlatego ich nie widzisz.

Appleby odsunął się od Yossariana z wyrazem oszołomienia i wstrętu, po czym zapadł w ponure milczenie aż do chwili, gdy znalazł się w jeepie obok Havermeyera na długiej, prostej drodze do namiotu odpraw, gdzie major Danby, ruchliwy szef sztabu grupy wezwał na wstępną odprawę wszystkich dowódców kluczy wraz z bombardierami i nawigatorami. Appleby odezwał się cicho, tak żeby nie słyszeli go kierowca i kapitan Black, wyciągnięty z zamkniętymi oczami na przednim siedzeniu jeepa.

– Havermeyer – zaczął Appleby niepewnie – czy ja mam muszki w oczach?

Havermeyer zamrugał zaskoczony.

– Okruszki? – spytał.

– Nie, muszki – usłyszał w odpowiedzi. Havermeyer znowu zamrugał.

– Muszki?

– W oczach.

– Zwariowałeś?

– To nie ja. To Yossarian zwariował. Powiedz mi tylko, czy mam muszki w oczach, czy nie. Wal śmiało. Potrafię znieść prawdę.

Havermeyer wrzucił do ust kolejną sezamkę i zajrzał z bliska w oczy Appleby'ego.

– Nie widzę żadnych muszek – oświadczył. Z piersi Appleby'ego wyrwało się potężne westchnienie ulgi. Havermeyer miał okruszki z sezamek na wargach, brodzie i policzkach.

– Masz okruszki z sezamek na twarzy – poinformował go Appleby.

– Wolę mieć okruszki na twarzy niż muszki w oczach – zaripostował Havermeyer.

Oficerowie z pozostałych bombowców przyjechali ciężarówkami na odprawę ogólną, która odbyła się pół godziny później. Szeregowcy i podoficerowie, po trzech w każdej załodze, nie brali udziału w odprawie. Odwożono ich bezpośrednio na lotnisko, gdzie czekali wraz z obsługą naziemną, aż przyjadą oficerowie, odrzucą ze szczękiem klapy ciężarówek i nadejdzie czas, żeby wsiadać do samolotów i startować.

Na stanowiskach w kształcie lizaków zaczynały pracować silniki, początkowo niechętnie, z oporami, potem coraz gładziej, aż wreszcie samoloty ruszały ociężale z miejsca i toczyły się niezgrabnie po żwirowanym podłożu jak ślepe, tępe, kalekie istoty, dopóki nie ustawiły się w kolejce na początku pasa startowego. Tam wzbijały się szybko jeden za drugim z narastającym rykiem, formując się stopniowo w szyk nad pstrymi wierzchołkami drzew i krążąc wokół lotniska ze stałą prędkością, póki nie wystartowały wszystkie klucze po sześć samolotów, i wtedy dopiero ruszały ponad modrymi wodami w pierwszą część swego lotu ku celom gdzieś w północnych Włoszech lub we Francji. Bombowce nieustannie zwiększały wysokość i zanim znalazły się nad terytorium nieprzyjaciela, osiągały pułap dziewięciu tysięcy stóp. Za każdym razem jednakowo zadziwiające było wrażenie spokoju i całkowita cisza, zakłócana tylko przez próbne serie z karabinów maszynowych, czyjaś bezbarwną, suchą uwagę w słuchawkach telefonu pokładowego i wreszcie przez przywracający poczucie rzeczywistości meldunek bombardiera każdego z samolotów, że osiągnęli punkt wyjściowy i biorą kurs na cel. Zawsze świeciło słońce, zawsze czuło się w gardle słaby ucisk spowodowany rozrzedzonym powietrzem.

B-25, na których latali, były to stateczne, solidne, szarozielone okręty powietrzne, szerokoskrzydłe dwusilnikowe maszyny z podwójnym usterzeniem. Jedyną ich wadą z punktu widzenia Yossariana było ciasne przejście ze stanowiska bombardiera w pleksiglasowej kabinie dziobowej do najbliższego luku awaryjnego. Prowadził tam wąski, kwadratowy, zimny tunel wydrążony pod tablicą przyrządów i duży chłop taki jak Yossarian ledwo mógł się tamtędy przecisnąć. Pyzaty nawigator, taki jak Aarfy z twarzą jak księżyc, gadzimi oczkami i fajką, miał te same kłopoty i Yossarian wypędzał go zawsze z kabiny, gdy tylko zbliżali się do celu, od którego dzieliły ich teraz już tylko minuty. Następowała chwila napięcia, chwila oczekiwania, w której niczego się nie słuchało, na nic się nie patrzyło i nic się nie robiło; czekało się tylko, aż działa przeciwlotnicze tam w dole nastawią celowniki i zaczną dokładać wszelkich starań, aby ich wszystkich posłać na wieczny odpoczynek.

Tunel był jedyną szansą ucieczki ze spadającego samolotu, ale Yossarian przeklinał go pieniąc się z nienawiści, lżąc go jako pułapkę zastawioną na niego w ramach spisku na jego życie. W kabinie przedniej B-25 było dość miejsca na dodatkowy luk awaryjny, ale luku nie zrobiono. Był natomiast tunel i od awantury, jaka zdarzyła się podczas nalotu na Awinion, Yossarian nauczył się nienawidzić każdego potwornie długiego cala korytarzyka, opóźniającego o bezcenne sekundy dotarcie do spadochronu, zbyt masywnego, żeby zabrać go ze sobą do kabiny; potem dalsze sekundy dzieliły go jeszcze od awaryjnego luku w podłodze, między tylną częścią podwyższonego pokładu a butami pozbawionego twarzy górnego strzelca. Yossarian pragnął z całego serca być tam, dokąd wypędzał Aarfy'ego; chciałby siedzieć skulony na podłodze, na samej pokrywie awaryjnego luku, wewnątrz zbawczego igloo zbudowanego z dodatkowych kamizelek przeciwodłamkowych, które z radością wlókłby ze sobą, już w uprzęży spadochronu, z jedną pięścią zaciśniętą na czerwonej rączce otwierającej spadochron, z drugą na dźwigni luku, który wyplułby go w powietrze w stronę ziemi przy pierwszym sygnale katastrofy. Oto gdzie chciałby się znajdować, jeśli już w ogóle musiał tu być, zamiast wisieć jak jakaś cholerna złota rybka w swoim cholernym eksponowanym akwarium, w czasie gdy ohydne czarne bałwany wybuchów huczały i przewalały się wokół niego, nad nim i pod nim w nadbiegającej z dołu ogłuszającej, rwącej się, fantasmagorycznej, kosmologicznej nawałnicy nienawiści, która osmalała, rzucała, wprawiała w wibrację, grzechotała, dziurawiła i groziła unicestwieniem ich wszystkich w ułamku sekundy, w jednym wielkim rozbłysku ognia.

Z Aarfy'ego nie było pożytku ani jako z nawigatora, ani żadnego innego, więc Yossarian za każdym razem wypędzał go brutalnie z kabiny, żeby nie tarasowali sobie nawzajem drogi, jeżeli trzeba będzie nagle gramolić się tunelem dla ratowania życia. Wypędzony przez Yossariana Aarfy mógł ukryć się na podłodze w miejscu, o którym tak marzył Yossarian, a tymczasem stał sobie w najlepsze, opierając wygodnie swoje krótkie, grube ręce na fotelach pilotów i z fajką w dłoni zabawiał towarzyską rozmową McWatta i tego, kto był akurat drugim pilotem, wskazując różne zabawne drobiazgi na niebie dwóm ludziom, którzy i tak go nie słuchali, bo mieli pełne ręce roboty. McWatt miał pełne ręce roboty, gdyż musiał reagować na wrzaskliwe komendy Yossariana, który naprowadzał samolot na cel, a potem wyrywał ich wszystkich gwałtownie spomiędzy żarłocznych macek wybuchających pocisków za pomocą krótkich, przenikliwych, przetykanych przekleństwami komend, przypominających pełne udręki, błagalne skowyty Joego Głodomora, nękanego nocnymi koszmarami.

Aarfy podczas całego tego bitewnego zamętu pykał spokojnie fajkę, oglądając z chłodnym zainteresowaniem wojnę przez szybę pilota, jakby to były odległe zamieszki, nie dotyczące go w najmniejszym stopniu. Aarfy był oddanym członkiem swojej korporacji studenckiej, lubił organizować doping dla swojej drużyny oraz różne zebrania i miał za mało wyobraźni, żeby odczuwać strach. Yossarian miał wyobraźni pod dostatkiem, więc bał się straszliwie i jedynie myśl, że musiałby komuś innemu powierzyć kierowanie ucieczką znad celu, powstrzymywała go od porzucenia stanowiska pod ogniem nieprzyjaciela i zwiewania do tunelu niczym ostatni śmierdzący dezerter. Nie znał na świecie nikogo, w czyje ręce mógłby przekazać tak odpowiedzialne zadanie, gdyż nie znał nikogo, kto byłby równie wielkim tchórzem. Yossarian był w całej grupie najlepszym specjalistą od wyprowadzania samolotu z ognia. Sam nie miał pojęcia, skąd mu się to bierze.