Выбрать главу

– Jakiemu syndykatowi?

– Syndykatowi, który chcę zorganizować, żeby dawać wam jeść tak, jak na to zasługujecie.

– Chcesz zorganizować syndykat?

– Tak. To jest raczej supermarket. Czy wiecie, co to jest supermarket?

– Miejsce, gdzie się kupuje różne rzeczy.

– l sprzedaje – skorygował Milo.

– I sprzedaje.

– Przez całe życie marzyłem o supermarkecie. Można zrobić masę rzeczy, kiedy się ma coś takiego. Ale najpierw trzeba to mieć.

– Chcesz zorganizować supermarket?

– Wszyscy będą udziałowcami.

Yossarian nadal nie bardzo rozumiał, gdyż sprawa dotyczyła handlu, czyli dziedziny, która zawsze wprawiała go w zakłopotanie.

– Pozwólcie, że wyjaśnię to jeszcze raz – zaproponował Milo nieco już zniecierpliwiony, wskazując kciukiem złodzieja mającego słabość do słodyczy, który stał za nim ani na chwilę nie przestając się uśmiechać. – Wiedziałem, że on woli daktyle od prześcieradła. Ponieważ nie rozumie ani słowa po angielsku, zażądałem, żeby całą transakcję prowadzić w języku angielskim.

– Dlaczego nie dałeś mu zwyczajnie w łeb i nie zabrałeś prześcieradła? – spytał Yossarian.

Zaciskając z godnością wargi Milo potrząsnął głową.

– Byłoby to wysoce niewłaściwe – powiedział surowo. – Przemoc to zło, zła nigdy nie uda się zwalczyć złem. Mój sposób był znacznie lepszy. Kiedy pokazałem mu daktyle i wyciągnąłem rękę po prześcieradło, pomyślał, że proponuję mu handel wymienny.

– A tobie o co chodziło?

– Prawdę mówiąc, rzeczywiście proponowałem mu wymianę, ale ponieważ on nie rozumie po angielsku, zawsze mogę temu zaprzeczyć.

– No, a jeśli on się zdenerwuje i weźmie te daktyle?

– Wtedy damy mu w łeb i odbierzemy daktyle – odpowiedział Milo bez chwili namysłu. Przeniósł wzrok z Yossariana na McWatta i z powrotem. – Naprawdę nie rozumiem, na co narzekacie. Wszyscy na tym zyskali. Wszyscy mają powody do zadowolenia prócz tego złodziejaszka, który nie rozumie nawet naszego języka i na nic lepszego nie zasłużył, więc nie ma się co nim przejmować. Nie rozumiecie tego?

Ale Yossarian nadal nie rozumiał, jak Milo może kupować na Malcie jajka po siedem centów sztuka i sprzedawać je z zyskiem na Pianosie po pięć centów.

8 Porucznik Scheisskopf

Nawet Clevinger nie rozumiał, jak Milo to robi, a Clevinger wiedział wszystko. Clevinger wiedział o wojnie wszystko, nie wiedział tylko, dlaczego Yossarian musi umrzeć, podczas gdy pozwala się żyć kapralowi Snarkowi, albo dlaczego musi umrzeć kapral Snark, a pozwala się żyć Yossarianowi. Była to podła i brudna wojna i Yossarian mógłby doskonale żyć bez niej – może nawet wiecznie. Tylko niewielka część jego rodaków gotowa była poświęcić życie dla zwycięstwa i znalezienie się w ich liczbie zupełnie Yossariana nie pociągało. Umierać albo nie umierać, oto było pytanie i Clevinger zupełnie opadł z sił usiłując znaleźć na nie odpowiedź. Historia nie wymagała przedwczesnego zgonu Yossariana, sprawiedliwości mogło się stać zadość bez tego, postępu to nie hamowało, zwycięstwo od tego nie zależało. To, że ludzie ginęli, było koniecznością, jednak o tym, kto zginie, decydował przypadek, Yossarian zaś za nic w świecie nie chciał być ofiarą przypadku. Ale wojna to wojna. Jedyne, co przemawiało na jej korzyść, to fakt, że płacili tu dobrze, a dzieci uwalniały się od zgubnego wpływu rodziców.

Cleyinger wiedział tak dużo, ponieważ był geniuszem z gorącym sercem i bladym obliczem. Był tykowatym, gamoniowatym, rozgorączkowanym, zachłannym umysłem. Już od pierwszych lat studiów na Uniwersytecie Harvarda zdobywał prawie wszystkie możliwe nagrody naukowe, a nie zdobył wszystkich możliwych nagród jedynie dlatego, że zbyt dużo czasu zajmowało mu podpisywanie petycji, zbieranie podpisów pod petycjami i kontrpetycjami, zapisywanie się do kółek dyskusyjnych i wypisywanie się z nich, uczestniczenie w kongresach młodzieży i pikietowanie innych kongresów młodzieży oraz organizowanie komitetów w obronie zwolnionych z pracy wykładowców. Wszyscy byli zgodni co do tego, że Cleyinger daleko zajdzie w świecie akademickim. Krótko mówiąc, Clevinger był facetem wybitnie inteligentnym, a zupełnie przy tym głupim, i ludzie dzielili się na takich, którzy o tym wiedzieli, i na takich, którzy dopiero mieli się o tym przekonać.

Jednym słowem, był kretynem. Przypominał Yossarianowi jednego z tych ludzi, którzy wiszą w muzeach sztuki nowoczesnej i mają dwoje oczu po tej samej stronie twarzy. Było to oczywiście złudzenie spowodowane skłonnością Clevingera do koncentrowania się na jednej stronie sprawy i niedostrzegania drugiej strony. W kwestiach politycznych był humanistą, który odróżniał prawicę od lewicy i utknął niezręcznie gdzieś pośrodku. Bez przerwy bronił swoich przyjaciół komunistów przed swoimi prawicowymi przeciwnikami, a swoich prawicowych przyjaciół przed swoimi komunistycznymi przeciwnikami, przez co jedni i drudzy żywili dla niego dogłębną pogardę, nie broniąc go przed nikim, gdyż uważali go za kretyna.

Clevinger był kretynem bardzo poważnym, bardzo uczciwym i bardzo uświadomionym. Nie można było iść z nim do kina, żeby nie wdać się potem w dyskusję na temat empatii, Arystotelesa, powszechników oraz posłannictwa i obowiązków kina jako formy sztuki w zmaterializowanym społeczeństwie. Dziewczęta, które zabierał do teatru, musiały czekać do pierwszej przerwy, aby dowiedzieć się od niego, czy oglądają dobrą, czy złą sztukę, a wówczas dowiadywały się natychmiast. Jako wojujący idealista zwalczał rasizm w ten sposób, że stykając się z jego przejawami omdlewał ze strachu. Wiedział wszystko o literaturze z wyjątkiem tego, jak czerpać z niej radość.

Yossarian usiłował mu dopomóc.

– Nie bądź kretynem – tłumaczył Clevingerowi, kiedy obaj byli jeszcze w szkole oficerskiej w Santa Ana w Kalifornii.

– Powiem mu – upierał się Clevinger, kiedy siedzieli obaj wysoko na trybunie, patrząc w dół na ćwiczebny plac defilad, po którym porucznik Scheisskopf miotał się niczym ogolony król Lear.

– Dlaczego? – zawodził porucznik Scheisskopf.

– Siedź cicho, idioto – radził Clevingerowi po ojcowsku Yossarian.

– Nie wiesz nawet, o co chodzi – zaprotestował Cleyinger.

– Wiem dość dużo, żeby siedzieć cicho, idioto.

Porucznik Scheisskopf rwał włosy z głowy i zgrzytał zębami. Miękkie policzki trzęsły mu się w przystępie udręki. Jego problem to była eskadra podchorążych lotnictwa o niskim poziomie uświadomienia, maszerująca wprost potwornie na coniedzielnych punktowanych defiladach. Morale podchorążych było niskie, ponieważ nie lubili defilować w każde niedzielne popołudnie, a także dlatego, że porucznik Scheisskopf nie pozwolił im wybrać podchorążych-dowódców, tylko sam ich wyznaczył.

– Może ktoś mi wytłumaczy – błagał ich porucnik Scheisskopf. – Jeżeli jest w tym jakiś mój błąd, to proszę, powiedzcie mi.

– On chce, żeby mu powiedzieć – szepnął Clevinger.

– On chce, żeby wszyscy siedzieli cicho, ty idioto – odpowiedział Yossarian.

– Nie słyszałeś, co mówił? – spierał się Clevinger.

– Słyszałem – odpowiedział Yossarian. – Słyszałem, jak powiedział bardzo głośno i wyraźnie, żebyśmy dla naszego własnego dobra trzymali wszyscy gęby na kłódkę.

– Nie ukarzę was – przyrzekał porucznik Scheisskopf.

– Widzisz, mówi, że mnie nie ukarze.

– On cię wykastruje.

– Przysięgam, że was nie ukarzę – powiedział porucznik Scheisskopf. – Będę wdzięczny temu, kto powie mi prawdę.