Выбрать главу

– Dlaczego mnie nigdy nie wychłoszczesz? – rzuciła z pretensją w głosie którejś nocy.

– Bo nie mam czasu – warknął zniecierpliwiony. – Nie mam czasu. Nie wiesz, że szykuje się defilada?

I rzeczywiście nie miał czasu. Była już niedziela i zostawało zaledwie siedem dni na przygotowanie się do następnej defilady. Nie dostrzegał upływu godzin. Zajęcie ostatniego miejsca w trzech kolejnych defiladach mocno nadwerężyło reputację porucznika Scheisskopfa, który rozważał teraz wszelkie możliwości, włącznie z przybiciem dwunastu ludzi w każdym szeregu do długiej belki z impregnowanego dębu, aby utrzymać ich w jednej linii. Plan ten był nierealny, gdyż wykonanie zwrotu w lewo lub w prawo byłoby niemożliwe bez metalowych zawiasów przymocowanych do kręgosłupa każdego z żołnierzy, a porucznik Scheisskopf wątpił, czy uda mu się dostać z kwatermistrzostwa tyle niklowych zawiasów i zapewnić sobie współpracę chirurgów ze szpitala.

W tydzień po tym, gdy porucznik Scheisskopf za radą Clevingera pozwolił ludziom wybrać sobie dowódców pododdziałów, eskadra zdobyła żółty proporczyk. Porucznik był tak uszczęśliwiony tym niespodziewanym sukcesem, że drzewcem proporca palnął w głowę żonę, kiedy usiłowała wciągnąć go do łóżka, chcąc uczcić tę okazję demonstracją pogardy dla obyczajów seksualnych drobnomieszczaństwa w cywilizacji zachodniej. W następnym tygodniu eskadra zdobyła czerwony proporzec i porucznik Scheisskopf nie posiadał się ze szczęścia. A w tydzień później eskadra przeszła do historii, zdobywając czerwony proporzec po raz drugi z rzędu! Porucznik Scheisskopf uwierzył teraz we własne siły i postanowił wystąpić ze swoją wielką niespodzianką. W czasie intensywnych studiów nad krokiem defiladowym porucznik odkrył, że ręce maszerujących zamiast poruszać się swobodnie, jak to było powszechnie przyjęte, nie powinny oddalać się bardziej niż o trzy cale od uda, co oznaczało, że nie powinny poruszać się prawie wcale.

Porucznik Scheisskopf otaczał swoje skomplikowane przygotowania tajemnicą. Wszyscy podchorążowie w jego eskadrze zostali zaprzysiężeni i ćwiczyli nocami na bocznym placu. Maszerowali w ciemnościach czarnych jak smoła i uczyli się defilować bez wymachiwania rękami, wpadając na siebie nawzajem, ale nie wpadając w panikę. Porucznik Scheisskopf myślał początkowo o tym, aby przy pomocy kolegi z warsztatów wszystkim żołnierzom powbijać niklowe gwoździe w kości udowe i połączyć je z przegubami dłoni kawałkami miedzianego drutu długości dokładnie trzech cali, ale nie starczyło na to czasu – zawsze na wszystko brakowało czasu – zresztą podczas wojny trudno było o dobry drut miedziany. Pamiętał również o tym, że mając skrępowane ruchy żołnierze nie będą mogli należycie padać podczas poprzedzającej defiladę imponującej ceremonii padania bez przytomności i że niewłaściwy sposób przewracania się może wpłynąć na ogólną ocenę eskadry.

Przez cały tydzień w klubie oficerskim rozpierała go tłumiona radość. Wśród jego kolegów krążyły najróżnorodniej sze domysły.

– Zastanawiam się, co ta Gówniana Głowa knuje – powiedział porucznik Engle.

Porucznik Scheisskopf odpowiadał na pytania kolegów tajemniczym uśmiechem.

– Zobaczycie w niedzielę – obiecywał. – Przekonacie się.

Tej niedzieli porucznik Scheisskopf zademonstrował swoje epokowe odkrycie ze zręcznością doświadczonego impresaria. Nie odezwał się ani słowem, kiedy inne eskadry przeszły sobie spokojnie przed trybuną swoim zwykłym i głęboko niesłusznym krokiem. Nie zdradził się niczym nawet wtedy, gdy ukazały się pierwsze szeregi jego eskadry maszerującej nowym sztywnym krokiem i oficerowie na trybunie zaczęli wymieniać pełne zdumienia szepty. Dopiero kiedy nadęty pułkownik z nastroszonym wąsem zwrócił ku niemu gwałtownie swoje spurpurowiałe oblicze, Scheisskopf rzucił wyjaśnienie, które zapewniło mu nieśmiertelność.

– Niech pan spojrzy, panie pułkowniku – powiedział. – Idą bez rąk.

Po czym rozdał zamarłym w niemym podziwie słuchaczom uwierzytelnione fotokopie jakiegoś mętnego przepisu, na którym zbudował swój wiekopomny tryumf. Była to najpiękniejsza chwila w życiu porucznika Scheisskopfa. Wygrał oczywiście konkurs nawet nie ruszywszy ręką, zdobył na własność czerwony proporzec i zakończył tym samym niedzielne defilady, gdyż w czasie wojny o dobry czerwony proporzec jest równie trudno jak o drut miedziany. Został też natychmiast awansowany, rozpoczynając w ten sposób błyskawiczną karierę. Niewielu było takich, którzy po tym doniosłym odkryciu odmówiliby mu miana geniusza wojskowego.

– Ten porucznik Scheisskopf to geniusz wojskowy – zauważył porucznik Travers.

– Tak, to prawda – zgodził się porucznik Engle. – Szkoda tylko, że ten kutas nie chce chłostać swojej żony.

– Nie widzę, co to ma do rzeczy – odpowiedział chłodno porucznik Travers. – Porucznik Bemis znakomicie biczuje swoją żonę przy każdym stosunku, a na defiladach niewart jest złamanego szeląga.

– Mówię tylko o biczowaniu – zaprotestował porucznik Engle.

– Kogo obchodzą defilady?

Rzeczywiście, defilady nie obchodziły nikogo poza Scheisskopfem, a już najmniej nalanego pułkownika z nastroszonymi wąsami, przewodniczącego komisji dyscyplinarnej, który od razu, z punktu zaczął ryczeć na Clevingera, ledwo ten z duszą na ramieniu przekroczył próg pokoju, aby oświadczyć, że nie jest winny przestępstw, o jakie oskarża go porucznik Scheisskopf. Pułkownik walnął pięścią w stół, aż zabolała go ręka, i poczuł taki przypływ złości na Clevingera, że walnął pięścią w stół jeszcze mocniej, od czego ręka zabolała go jeszcze bardziej. Porucznik Scheisskopf siedział z zaciśniętymi wargami i piorunował Clevingera wzrokiem, zrozpaczony marnym wrażeniem, jakie ten wywarł na komisji.

– Za sześćdziesiąt dni staniecie twarzą w twarz z wrogiem

– ryknął pułkownik z nastroszonym wąsem – a wam się ciągle wydaje, że to żarty.

– Wcale mi się nie wydaje, że to żarty, panie pułkowniku

– odpowiedział Clevinger.

– Nie przerywajcie.

– Tak jest, panie pułkowniku.

– A kiedy przerywacie, dodawajcie: “panie pułkowniku" – rozkazał major Metcalf.

– Tak jest, panie majorze.

– Czy nie mówiono wam przed chwilą, żebyście nie przerywali?

– spytał chłodno major Metcalf.

– Ale ja nie przerywałem, panie majorze – zaprotestował Clevinger.

– To prawda. I nie powiedzieliście też “panie majorze". Dodajcie to do oskarżeń przeciwko niemu – rozkazał major Metcalf kapralowi, który umiał stenografować. – Nieregulaminowo zwraca się do przełożonych, kiedy im nie przerywa.

– Metcalf – odezwał się pułkownik – czy wiecie, że jesteście skończonym idiotą?

Major Metcalf z wysiłkiem przełknął ślinę.

– Tak jest, panie pułkowniku.

– No to stulcie ten swój cholerny pysk. Mówicie od rzeczy.

Komisja dyscyplinarna składała się z trzech członków: nadętego pułkownika z nastroszonym wąsem, porucznika Scheisskopfa i majora Metcalfa, który starał się wypracować niezłomne wejrzenie. Jako członek komisji dyscyplinarnej porucznik Scheisskopf był jednym z sędziów, którzy mieli rozważyć sprawę wniesioną przeciwko Clevingerowi przez oskarżyciela. Porucznik Scheisskopf był także oskarżycielem. Clevinger miał obronę. Oficerem, który go bronił, był porucznik Scheisskopf.

Clevinger gubił się w tym wszystkim i zaczął drżeć ze strachu, kiedy pułkownik podskoczył do góry jak wystrzelony z armaty i zagrzmiał, że rozerwie na strzępy jego tchórzliwe, śmierdzące ciało. Pewnego razu Clevinger potknął się w drodze na zajęcia, następnego dnia został formalnie oskarżony o samowolne wyjście z szyku, zbrodniczy napad, nonszalanckie zachowanie, ospałość, zdradę, prowokację, mędrkowanie, słuchanie muzyki klasycznej i tak dalej. Krótko mówiąc, mierzono do niego z grubej rury i oto stał przerażony przed nadętym pułkownikiem, który znowu ryczał, że za sześćdziesąt dni Clevinger będzie się bił ze szkopami i czy chce, do cholery, żeby go wylano ze szkoły i posłano na Wyspy Salomona grzebać trupy. Clevinger grzecznie odpowiedział, że nie chce; ten kretyn wolał być trupem, niż grzebać trupy innych.