Выбрать главу

– Czy naprawdę przestało padać? – spytał Yossarian nieśmiało.

McWatt wyłączył wycieraczki, żeby się upewnić. Nie padało. Niebo zaczynało się przejaśniać. Przez lekką brązowawą mgiełkę wyraźnie widać było księżyc.

– Co tam – powiedział trzeźwym głosem McWatt. – Było nie było.

– Nie martwcie się, koledzy – odezwał się Wódz White Halfoat.

– Pas startowy będzie jutro jeszcze za miękki. Może zanim wyschnie, zacznie znowu padać.

– Ty cholerny, śmierdzący, wszawy skurwysynu – wrzasnął Joe Głodomór ze swojego namiotu, kiedy wjechali do obozu.

– Jezu, to on jest tutaj? Myślałem, że jest jeszcze w Rzymie ze swoim samolotem kurierskim.

– O! Oooo! Oooooo! – wrzeszczał Joe Głodomór. Wodza White Halfoata zatrzęsło.

– Ten facet działa mi na nerwy – wyznał zbolałym szeptem.

– Hej, a co się stało z kapitanem Flumem?

– O, to jest facet, który mi działa na nerwy. W zeszłym tygodniu widziałem go w lesie, jak jadł jagody. Nie sypia już w swojej przyczepie. Wyglądał potwornie.

– Joe Głodomór boi się, że będzie musiał zastąpić kogoś chorego, mimo że zwolnienia lekarskie zostały odwołane. Widzieliście go tego wieczora, kiedy chciał zamordować Havermeyera i wpadł do rowu?

– Oooo! – wrzasnął Joe Głodomór. – O! Oooo! Oooooo!

– Całe szczęście, że Flume przestał pokazywać się w stołówce. Skończyło się: “Kto zjada ostatki, ten jest piękny i gładki".

– Albo: “Kto je buraczki, ten nie ma białaczki".

– Zjeżdżaj stąd, zjeżdża] stąd – wrzeszczał Joe Głodomór.

– Mówiłem ci, żebyś stąd zjeżdżał, ty cholerny, śmierdzący, wszawy skurwysynu!

– Przynajmniej wiemy, co mu się śni – zauważył z przekąsem Dunbar. – Śnią mu się cholerne, śmierdzące, wszawe skurwysyny.

Nieco później tej samej nocy Joe Głodomór miał sen, że się dusi, bo kot Huple'a siedzi mu na twarzy, a kiedy się obudził, kot Huple'a rzeczywiście siedział mu na twarzy. Jego przerażenie nie miało granic i przeszywające, nieziemskie wycie, jakim rozdarł księżycową ciemność, wibrowało siłą inercji jeszcze przez kilka sekund jak potężny wybuch. Na chwilę zapanowała odrętwiająca cisza, a potem z namiotu Joego dobiegły odgłosy potwornej awantury.

Yossarian wpadł tam jako jeden z pierwszych. Kiedy sforsował wejście, zobaczył, że Joe Głodomór trzyma w ręku rewolwer i szarpie się z Huple'em, nie pozwalającym mu zastrzelić kota, który pluł i szarżował raz po raz na Joego Głodomora, nie pozwalając mu zastrzelić Huple'a. Obaj ludzcy adwersarze byli w wojskowej bieliźnie. Goła żarówka nad głową tańczyła szaleńczo na drucie i wszędzie miotały się i podrygiwały chaotyczne, czarne, splątane cienie, aż cały namiot zdawał się wirować. Yossarian nie mógł złapać równowagi i z rozpędu rzucił się wspaniałym szczupakiem, przygniatając wszystkich trzech walczących do ziemi. Powstał z tego stosu ciał trzymając jedną ręką za kark Joego Głodomora, a drugą kota. Joe Głodomór i kot patrzyli na siebie z nienawiścią. Kot pluł wściekle na Joego Głodomora, a Joe Głodomór usiłował zdzielić go pięścią.

– Walka musi być uczciwa – orzekł Yossarian i wszyscy, którzy przybiegli przerażeni hałasem, zaczęli wznosić ekstatyczne okrzyki w ogromnym przypływie ulgi.

– Odbędzie się uczciwa walka – oświadczył Yossarian oficjalnie Joemu Głodomorowi i kotu, wyniósłszy ich na dwór i nadal trzymając ich za karki z dala od siebie. – Pięści, kły i pazury, ale bez broni palnej – uprzedził Joego Głodomora. – I bez plucia – upomniał surowo kota. – Zaczynacie, kiedy was puszczę. Zwarcia będę przerywał i wznawiał walkę na środku. Start!

Zebrał się wielki oszołomiony tłum żądnych rozrywki gapiów, ale kot okazał się podszyty tchórzem i uciekł sromotnie, w momencie gdy Yossarian go puścił. Joe Głodomór został ogłoszony zwycięzcą. Odszedł dumnym, rozkołysanym krokiem championa, z uśmiechem szczęścia, wypinając wychudłą pierś i wysoko unosząc małą główkę. Wrócił zwycięsko do łóżka i znów śniło mu się, że się dusi, bo kot Huple'a siedzi mu na twarzy.

13 Major… de Coverley

Przesunięcie linii frontu nie zmyliło Niemców, wprowadziło natomiast w błąd majora… de Coverley, który spakował swoją torbę podróżną, zażądał samolotu i w przekonaniu, że Florencja również została zdobyta przez aliantów, udał się tam osobiście, żeby wynająć dla oficerów i szeregowych eskadry dwa apartamenty, z których mogliby korzystać podczas urlopów wypoczynkowych. Nie wrócił jeszcze, kiedy Yossarian wyskoczył z biura majora Majora i zastanawiał się, do kogo z kolei zwrócić się teraz o pomoc.

Major… de Coverley był wspaniałym, budzącym respekt poważnym mężczyzną z masywną lwią głową i gniewną grzywą zwichrzonych siwych włosów, które niczym śnieżna zawieja szalały wokół surowego oblicza patriarchy. Obowiązki majora… de Coverley polegały wyłącznie, jak podejrzewali zarówno doktor Daneeka, jak i major Major, na rzucaniu podkowami, porywaniu włoskich kucharzy oraz wynajmowaniu apartamentów dla oficerów i szeregowych na okres urlopów, i we wszystkich tych trzech dziedzinach major… de Coverley był niezrównany.

Za każdym razem, kiedy stawało się jasne, że miasto takie jak Neapol, Rzym czy Florencja zostanie zdobyte, major… de Coverley pakował swoją torbę podróżną, żądał samolotu z pilotem i odlatywał, nie wypowiadając przy tym ani jednego słowa, wykorzystując wyłącznie siłę oddziaływania swojej uroczystej, władczej postawy i rozkazujące ruchy swego pomarszczonego palca. W dzień lub dwa po zajęciu miasta wracał z umową na dwa duże, luksusowe apartamenty, jeden dla oficerów, drugi dla podoficerów i szeregowych, oba obsadzone już przez znających swój fach wesołych kucharzy i pokojówki. W kilka dni później dzienniki całego świata przynosiły fotografie pierwszych amerykańskich żołnierzy wdzierających się do zrujnowanego miasta poprzez zwały gruzów i dym. I niezmiennie był wśród nich major… de Coverley, siedzący prosto, jakby kij połknął, w zdobytym gdzieś jeepie, wpatrzony przed siebie, podczas gdy pociski artyleryjskie rozrywały się wokół jego niezwyciężonej głowy, a młodzi, zwinni żołnierze piechoty z karabinami w ręku przebiegali pod ścianami płonących budynków lub padali zabici w bramach. Wydawał się niezniszczalny i nieśmiertelny, gdy tak siedział wśród grożącego zewsząd niebezpieczeństwa z twarzą zastygłą w ów groźny, władczy, sprawiedliwy i budzący respekt wyraz, który cała eskadra znała i szanowała.

Dla niemieckiego wywiadu major… de Coverley stanowił irytującą zagadkę; nikt spośród setek amerykańskich jeńców nie potrafił podać żadnej konkretnej informacji o starszym, siwowłosym oficerze z groźnie zmarszczonym czołem i płomiennym, władczym wejrzeniem, który nieustraszenie i zawsze zwycięsko prowadził wojska alianckie we wszystkich ważniejszych akcjach. Dla władz amerykańskich stanowił on nie mniejszą tajemnicę; żeby ustalić jego tożsamość, rzucono na front doborową kompanię z Wydziału Śledczego, a cały batalion zaprawionych w boju oficerów propagandy czuwał przez dwadzieścia cztery godziny na dobę w pogotowiu numer jeden, żeby zrobić wokół niego należytą reklamę natychmiast, gdy się go zidentyfikuje.

W Rzymie major… de Coverley przeszedł sam siebie. Na oficerów, którzy przybywali w grupach po czterech lub pięciu, czekały ogromne podwójne pokoje w nowym domu z białego kamienia, z trzema obszernymi łazienkami o ścianach wyłożonych lśniącymi kafelkami w kolorze wody morskiej i z jedną chudą pokojówką imieniem Michaela, która na wszystko reagowała chichotem i utrzymywała pokoje w nienagannym porządku. Piętro niżej mieszkali uniżeni właściciele. Piętro wyżej mieszkała piękna, bogata, kruczowłosa hrabina ze swoją piękną, bogatą, kruczowłosą synową i obie chciały spać tylko z Natelym, który był zbyt nieśmiały, żeby z tego skorzystać, lub z Aarfym, który miał zbyt sztywne zasady i usiłował je przekonać, że nie powinny sypiać z nikim poza swoimi mężami, którzy woleli pozostać na północy i pilnować interesów.