Выбрать главу

Clevinger wpatrywał się w niego bliski apopleksji z wściekłości i kurczowo trzymając się stołu krzyczał:

– Jesteś wariat!

– Clevinger, czego ty właściwie chcesz od ludzi? – tonem znużenia odpowiedział Dunbar, w rozgwarze klubu oficerskiego.

– Ja nie żartuję – upierał się Clevinger.

– Oni chcą mnie zabić – powiedział spokojnie Yossarian.

– Nikt nie chce cię zabić – krzyknął Clevinger.

– To dlaczego do mnie strzelają? – spytał Yossarian.

– Oni strzelają do wszystkich – odpowiedział Clevinger. – Chcą zabić wszystkich.

– A co to za różnica?

Clevinger, podniecony, uniósł się z krzesła, oczy mu zaszły łzami, zbielałe wargi drżały. Jak zwykle, kiedy bronił zasad, w które święcie wierzył, zaczynał sapać nerwowo i łykać gorzkie łzy fanatyzmu. Clevinger miał wiele takich zasad, w które święcie wierzył. Clevinger był wariatem.

– Co to znaczy oni? – dopytywał się. – Kto, według ciebie, chce cię zamordować?

– Oni wszyscy – odpowiedział mu Yossarian.

– Jacy oni?

– A jak ci się wydaje?

– Nie mam pojęcia.

– No to skąd wiesz, że nie chcą mnie zamordować?

– Stąd, że… – Clevingera zatkało i umilkł zbity z tropu.

Był przekonany, że ma rację, ale Yossarian rozporządzał niezbitymi dowodami, gdyż zupełnie nie znani mu ludzie strzelali do niego z działek za każdym razem, kiedy leciał zrzucać na nich bomby, co nie było wcale zabawne. A tyle innych rzeczy, jeszcze mniej zabawnych? Nie było też nic zabawnego w tym, że mieszkał jak włóczęga w namiocie na Pianosie, mając za plecami wielkie góry, a przed sobą spokojną, błękitną toń morza, które mogło pochłonąć człowieka w mgnieniu oka i odesłać go po trzech dniach z powrotem na brzeg, loco i franco, wzdętego, sinego i nadgniłego, z zimną wodą wyciekającą z nozdrzy.

Namiot Yossariana stał pod wąskim bezbarwnym laskiem oddzielającym jego eskadrę od eskadry Dunbara. Tuż obok przebiegał wykop nieczynnej linii kolejowej, w którym ułożono rurociąg doprowadzający benzynę lotniczą do cystern na lotnisku. Dzięki Orrowi był to najbardziej luksusowy namiot w całej eskadrze. Ilekroć Yossarian wracał z wakacji w szpitalu albo z urlopu w Rzymie, zaskakiwało go jakieś nowe udogodnienie, które Orr wprowadził podczas jego nieobecności. Raz była to woda bieżąca, innym razem kominek lub betonowa podłoga. Yossarian wybrał miejsce i wspólnie z Orrem ustawili namiot. Orr, wiecznie uśmiechnięty pigmej z odznaką pilota i gęstą, falującą kasztanowatą czupryną z przedziałkiem pośrodku, wnosił swoją wiedzę, Yossarian zaś, jako wyższy, silniejszy, szerszy w ramionach i szybszy, wykonywał większość prac. Mieszkali tylko we dwóch, chociaż namiot był sześcioosobowy. Kiedy przyszło lato, Orr podwinął boczne ścianki, żeby wpuścić wiatr, który jednak nie chciał jakoś wiać i odświeżać rozpalonego powietrza.

Najbliższym sąsiadem Yossariana był Havermeyer, który uwielbiał sezamki, mieszkał sam w dwuosobowym namiocie i noc w noc strzelał do malutkich polnych myszek wielkimi kulami z czterdziestki piątki skradzionej nieboszczykowi z namiotu Yossariana. W następnym namiocie McWatt nie mieszkał już z Clevingerem, który jeszcze nie wrócił, gdy Yossarian wyszedł ze szpitala. McWatt mieszkał teraz z Natelym, którym spędzał urlop w Rzymie, gdzie zakochany po uszy zalecał się do pewnej zaspanej dziwki, śmiertelnie znudzonej i swoim procederem, i jego zalotami. McWattowi brakowało piątej klepki. Był pilotem i przy każdej okazji przelatywał najniżej, jak tylko mógł, nad namiotem Yossariana, żeby go nastraszyć. Lubił również pikować z szaleńczym rykiem motorów na tratwę z desek i pustych beczek, przy której lotnicy kąpali się nago tuż przy piaszczystej, nieskazitelnie białej plaży. Mieszkanie w jednym namiocie z wariatem nie było łatwe, ale Nately nie miał nic przeciwko temu. On też był wariatem i wszystkie wolne chwile spędzał przy budowie klubu oficerskiego, do której Yossarian nawet nie przyłożył ręki.

Prawdę mówiąc, wiele było klubów oficerskich, do których budowy Yossarian nie przyłożył ręki, ale najbardziej szczycił się tym na Pianosie, był to bowiem trwały i okazały pomnik jego silnej woli. Yossarian ani razu nie przyszedł pomóc przy budowie, za to później, gdy klub już ukończono, przychodził bardzo często, urzeczony tym dużym, pięknym, nieregularnym budynkiem krytym gontem. Była to rzeczywiście wspaniała konstrukcja i Yossariana przepełniało uczucie niekłamanej dumy, ilekroć spojrzał na nią i pomyślał, że nawet nie kiwnął palcem przy jej wznoszeniu.

Ostatnim razem, kiedy nawymyślali sobie z Clevingerem od wariatów, siedzieli we czterech w głębi sali, obok stołu do gry w kości, przy którym niezmiennie wygrywał Appleby. Appleby grał w kości równie dobrze jak w ping-ponga, a w ping-pongu był równie dobry jak we wszystkim innym. Wszystko, co robił, robił dobrze. Był jasnowłosym chłopcem z Iowy, wierzył, nigdy się nad tym nie zastanawiając, w Boga, Macierzyństwo i Amerykański Styl Życia i był przez wszystkich lubiany.

– Jak ja nienawidzę tego skurwysyna – warknął Yossarian.

Kłótnia między nim a Clevingerem wybuchła przed kilkoma minutami, kiedy to Yossarian nie mógł znaleźć karabinu maszynowego.

Wieczór był pełen ruchu i gwaru. Rojno było przy barze, przy stole do gry w kości i przy stole do ping-ponga. Ludzie, których Yossarian chciał wykosić z karabinu maszynowego, tłoczyli się przy barze śpiewając stare sentymentalne piosenki, które wszystkim oprócz niego się podobały. Nie mając karabinu maszynowego, Yossarian rozgniótł obcasem piłeczkę pingpongową, gdy potoczyła się w jego stronę odbita rakietką jednego z dwóch grających oficerów.

– Ach, ten Yossarian – dwaj oficerowie ze śmiechem pokręcili głowami i wzięli nową piłeczkę z pudełka na półce.

– Ach, ten Yossarian – odpowiedział im Yossarian.

– Yossarian – szepnął Nately ostrzegawczo.

– Sami widzicie – powiedział Clevinger.

Oficerowie roześmieli się, że Yossarian ich przedrzeźnia.

– Ach, ten Yossarian – powtórzyli głośniej.

– Ach, ten Yossarian – zawtórował im Yossarian.

– Yossarian, proszę cię – błagał Nately.

– Sami widzicie – powtórzył Clevinger – że on jest nie przystosowany do życia w społeczeństwie.

– Zamknij się – powiedział Dunbar. Dunbar lubił Clevingera, ponieważ Clevinger go drażnił, zwalniając w ten sposób bieg czasu.

– Appleby'ego wcale tu nie ma – obwieścił tryumfalnie Clevinger.

– A kto mówił o Applebym? – spytał Yossarian.

– Pułkownika Cathcarta też nie ma.

– A kto tu mówił coś o pułkowniku Cathcarcie?

– No, to którego skurwysyna tak nienawidzisz?

– A jaki skurwysyn jest na sali?

– Nie będę się z tobą sprzeczał – zdecydował nagle Clevinger. – Sam nie wiesz, kogo nienawidzisz.

– Wszystkich, którzy chcą mnie otruć – powiedział Yossarian.

– Nikt cię nie chce otruć.

– Jak to, przecież już dwa razy zatruli mi jedzenie. Może nie wsypali mi trucizny do jedzenia, raz kiedy bombardowaliśmy Ferrarę, a drugi raz podczas Wielkiego Oblężenia Bolonii?

– Wtedy wszyscy dostali zatrute jedzenie – wyjaśnił Clevinger.

– A co to za różnica?

– A poza tym to wcale nie była trucizna! – krzyknął Clevinger podniecając się coraz bardziej, w miarę jak coraz mniej z tego wszystkiego rozumiał.

Yossarian wyjaśnił mu z cierpliwym uśmiechem, że jak daleko sięga pamięcią, ktoś zawsze czyha na jego życie. Są ludzie, którzy go lubią, i są inni, którzy go nie lubią i chcą go ukatrupić. Nienawidzą go za to, że jest Asyryjczykiem. Ale nie mogą mu nic zrobić, jak tłumaczył Clevingerowi, ponieważ ma zdrowego ducha w zdrowym ciele i jest silny jak byk. Nie mogą mu nic zrobić, ponieważ jest Tarzanem, Mandrakiem i Flash Gordonem z komiksów w jednej osobie. Jest Billem, Szekspirem. Jest Kainem, Ulissesem, Latającym Holendrem; jest Lotem z Sodomy, Deirdre z legendy, Sweeneyem wśród słowików, jest tajemniczym Z-247. Jest…