Выбрать главу

Jeep ruszył cicho dalej. Kid Sampson, Nately i reszta rozpłynęli się w bezdźwięcznym wirze ruchu i wessała ich mdląca żółta cisza. Jeep kaszlnął i zniknął. Yossarian został sam w ciężkim, pierwotnym bezruchu, gdzie wszystko zielone było czarne, a wszystko inne było przesycone kolorem ropy. Powiew wiatru zaszeleścił liśćmi gdzieś w suchej i przezroczystej oddali. Yossarian był niespokojny, przestraszony i chciało mu się spać. Ze zmęczenia czuł piasek pod powiekami. Ociężałym krokiem wszedł do magazynu spadochronów z długim, wygładzonym drewnianym stołem, czując, jak zrzędliwa jędza wątpliwości drąży bezboleśnie jego sumienie, które miał przecież zupełnie czyste. Zostawił spadochron i kamizelkę przeciwodłamkową i mijając cysternę z wodą poszedł do namiotu wywiadu, żeby oddać mapnik kapitanowi Blackowi, który drzemał w fotelu trzymając chude nogi na biurku i spytał obojętnym głosem, dlaczego samolot Yossariana zawrócił. Yossarian zignorował go. Położył mapnik i wyszedł.

Znalazłszy się w swoim namiocie uwolnił się z uprzęży spadochronu, a potem z ubrania. Orr był w Rzymie, skąd miał wrócić jeszcze tego wieczoru po urlopie, który dostał w nagrodę za utopienie samolotu w morzu koło Genui. Nately pewnie już się pakował, żeby go tam zastąpić, uszczęśliwiony, że jeszcze żyje, i zapewne niecierpliwił się, aby podjąć beznadziejne i żałosne zaloty do swojej prostytutki z Rzymu. Yossarian, rozebrany do naga, usiadł na łóżku, żeby odpocząć. Pozbywszy się odzieży, natychmiast poczuł się lepiej. W ubraniu nigdy nie czuł się dobrze. Po krótkiej chwili włożył czyste gatki i w mokasynach, z ręcznikiem kąpielowym koloru ochronnego przerzuconym przez ramię poszedł na plażę.

Ścieżka z obozu nad morze prowadziła koło tajemniczego stanowiska działa w lasku; spali tam na wale worków z piaskiem dwaj szeregowcy, trzeci zaś siedział i jadł purpurowy owoc granatu, odgryzając wielkie kawały, miażdżąc je w szczękach i wypluwając przeżute pestki daleko w krzaki. Kiedy wgryzał się w owoc, czerwony sok ciekł mu po brodzie. Yossarian poczłapał dalej przez las, od czasu do czasu głaszcząc się z lubością po gołym swędzącym brzuchu, jakby chciał się upewnić, że wszystko ma na swoim miejscu. Wydłubał sobie paproch z pępka. Nagle po obu stronach ścieżki spostrzegł dziesiątki świeżo wyrosłych po deszczu grzybów, które wysuwały z rozmokłej ziemi gruzłowate palce, jak truposzowate mięsiste łodygi, i parły zewsząd w tak nekrotycznej obfitości, że zdawały się mnożyć na jego oczach. Tysiące ich jak okiem sięgnąć roiły się w poszyciu leśnym i patrząc na nie miał wrażenie, że puchną i rozrastają się. Uciekł od nich z dreszczem zabobonnego lęku i nie zwolnił kroku, dopóki nie pozostawił ich daleko w tyle i nie poczuł pod nogami suchego piasku. Obejrzał się ze strachem, jakby się spodziewał, że białe, miękkie stwory pełzną za nim w ślepej pogoni albo przebijają się przez korony drzew wijącą się, nie podlegającą żadnym prawom, zwyrodniałą masą.

Na plaży nie było nikogo. Yossarian słyszał stłumione dźwięki: niewyraźne gulgotanie strumyka, oddech wysokiej trawy i krzewów za plecami, apatyczne pojękiwanie bezmyślnych, przezroczystych fal. Woda była czysta i chłodna. Zostawił swoje rzeczy na brzegu i wszedł do morza, które początkowo sięgało mu do kolan, a potem przykryło go całkowicie. Po jego drugiej stronie, prawie niewidoczne, ciągnęło się spowite w mgłę pagórkowate pasemko ciemnego lądu. Popłynął leniwie do tratwy i równie leniwie wrócił do miejsca, gdzie miał grunt. Kilkakrotnie zanurzył się z głową w zielonkawej wodzie, aż poczuł się czysty i rześki, a wtedy rozciągnął się twarzą w dół na piasku i spał, dopóki nie nadleciały wracające znad Bolonii samoloty i potężne, narastające dudnienie ich silników nie wdarło się w jego sen rykiem, od którego drżała ziemia.

Obudził się mrugając oczami, z lekkim bólem głowy, i zobaczył wokół siebie pogrążony w chaosie świat, w którym wszystko było w jak największym porządku. Z zapartym tchem obserwował fantastyczny widok dwunastu kluczy bombowców lecących spokojnie w nienagannym szyku. Widok był zbyt nieoczekiwany, aby mógł być prawdziwy. Żaden samolot nie wyrywał się do przodu z rannymi na pokładzie, żaden uszkodzony nie wlókł się z tyłu. Nie było widać rakiet sygnalizujących krytyczną sytuację. Poza ich samolotem nie brakowało ani jednego. Przez chwilę stał jak sparaliżowany, mając wrażenie, że oszalał. Potem zrozumiał i nieomal zapłakał porażony ironią losu. Wyjaśnienie było proste: chmury przesłoniły cel, zanim samoloty zrzuciły bomby, i trzeba będzie lecieć nad Bolonię jeszcze raz.

Yossarian mylił się. Nie było żadnych chmur. Bolonia została zbombardowana. Zadanie okazało się dziecinnie łatwe. Artyleria przeciwlotnicza w ogóle się nie odezwała.

15 Piltchard i Wren

Kapitan Piltchard i kapitan Wren, nieszkodliwi oficerowie operacyjni połączonych eskadr, byli to łagodni, cisi mężczyźni wzrostu niżej średniego, którzy ogromnie lubili uczestniczyć w lotach bojowych i nie żądali od życia i od pułkownika Cathcarta nic poza możliwością dalszego w nich uczestniczenia. Mieli na swoim koncie setki lotów bojowych i pragnęli dalszych setek. Wyznaczali się do wszystkich akcji. Nigdy dotąd nie spotkało ich nic równie cudownego jak wojna i obawiali się, że druga taka okazja może im się już nie nadarzyć. Wykonywali swoje obowiązki skromnie i powściągliwie, starając się robić jak najmniej szumu i usilnie zabiegając o to, żeby nikomu się nie narazić. Mieli w pogotowiu uśmiech dla każdego. Nie mówili, lecz mamrotali. Byli zaradni, pogodni, posłuszni, czuli się dobrze tylko wtedy, gdy byli razem, i nigdy nie patrzyli nikomu w oczy, nawet Yossarianowi podczas zebrania na otwartym powietrzu, które zwołali, żeby mu publicznie udzielić nagany za to, że zmusił Kida Sampsona do zawrócenia w locie na Bolonię.

– Panowie – powiedział kapitan Piltchard, który miał przerzedzone ciemne włosy i uśmiechał się z zażenowaniem. – Kiedy wycofujecie się z akcji bojowej, starajcie się robić to z jakiejś ważnej przyczyny, zgoda? A nie z powodu takiego drobiazgu jak uszkodzenie telefonu pokładowego czy coś takiego, dobrze? Kapitan Wren chciałby powiedzieć coś więcej na ten temat.

– Kapitan Piltchard ma rację, panowie – powiedział kapitan Wren. – I to jest wszystko, co mogę powiedzieć na ten temat. Dzisiaj wreszcie polecieliśmy nad Bolonię i okazało się, że było to dziecinnie łatwe. Wszyscy byliśmy, jak sądzę, trochę podenerwowani i nie zadaliśmy przeciwnikowi zbyt wielkich strat. Słuchajcie, koledzy. Pułkownik Cathcart uzyskał dla nas zgodę na powtórzenie ataku.

Jutro dobierzemy się na dobre do tych składów amunicji. Co o tym sądzicie?

I żeby udowodnić Yossarianowi, że nie mają do niego urazy, wyznaczyli mu w powtórnym nalocie na Bolonię następnego dnia funkcję prowadzącego bombardiera w samolocie McWatta lecącym na czele szyku. Nalatywal na cel niczym Havermeyer, spokojny, że żadne uniki nie są potrzebne, i nagle okazało się, że grzeją mu w dupę ze wszystkich stron!

Wszędzie wokół był gęsty ogień artylerii! Uśpiono jego czujność, dał się wciągnąć w pułapkę i teraz było już za późno, musiał siedzieć jak idiota i patrzeć na obrzydliwe czarne rozpryski wybuchów, które miały go zabić. Teraz nie mógł już nic zrobić, dopóki bomby nie zostaną zrzucone, musiał przywrzeć do celownika, w którym krzyż z cieniutkich włosków tkwił przyklejony magnetycznie do celu dokładnie tam, gdzie go umieścił; włoski przecinały się idealnie w podwórzu zamaskowanych składów, u podstawy pierwszego budynku. Trząsł się bez przerwy, podczas gdy samolot wlókł się wolno przed siebie. Słyszał puste bum-bum-bum pocisków wybuchających w poczwórnych kadencjach lub ostre, przenikliwe trach! pojedynczego pocisku eksplodującego nagle gdzieś bardzo blisko. Głowa pękała mu od tysiąca sprzecznych impulsów i modlił się, żeby bomby już poszły. Chciało mu się płakać. Motory buczały jednostajnie jak tłusta, leniwa mucha. Wreszcie wskaźniki na celowniku zeszły się, zwalniając kolejno osiem pięćsetfuntówek. Samolot podskoczył do góry, uwolniony nagle od ciężaru. Yossarian oderwał się od celownika i cały przegięty wpił się wzrokiem w podziałkę z lewej strony. Kiedy wskazówka doszła do zera, zatrzasnął luk bombowy i na całe gardło wrzasnął przez telefon pokładowy: