Выбрать главу

– Skręt w prawo, ostro!

McWatt zareagował błyskawicznie. Z przeraźliwym wyciem silników rzucił samolot na skrzydło i skręcił go bezlitośnie w szaleńczym wirażu, unikając spotkania z podwójną kolumną pocisków przeciwlotniczych, które Yossarian wypatrzył na kursie. Potem Yossarian kazał McWattowi iść w górę i wznosić się coraz wyżej, dopóki nie wyrwali się wreszcie tam, gdzie spokojne, diamentowo błękitne niebo było słoneczne i czyste, ozdobione w oddali białymi welonami delikatnego puchu. Wiatr grał kojąco na wypukłych ścianach pleksiglasowej kabiny, ale Yossarian odetchnął z ulgą dopiero wówczas, gdy znowu nabrali szybkości, i kazał McWattowi skręcić w lewo, po czym rzucił go z powrotem w dół, odnotowując w pamięci z nagłym skurczem radości bukiety wybuchów wykwitające powyżej nich z prawej strony, dokładnie tam, gdzie by się znajdowali, gdyby nie skręcił w lewo i nie znurkowal. Kolejnym brutalnym okrzykiem kazał McWattowi wyrównać i popędził go w górę i znowu w tył, ku postrzępionej strefie czystego powietrza, właśnie w chwili kiedy zrzucone przez nich bomby zaczęły wybuchać. Pierwsza spadła na podwórko dokładnie tam, gdzie celował, a zaraz potem reszta bomb z jego samolotu i z pozostałych samolotów jego klucza eksplodowała na ziemi szarżą gwałtownych pomarańczowych błysków przebiegających przez dachy budynków, które ginęły natychmiast w wielkiej wzburzonej fali różowego, szarego i czarnego jak węgiel dymu, rozlewającego się pianą we wszystkich kierunkach, a jego wnętrzności wstrząsały się konwulsyjnie, jakby od wielkich czerwonych, białych i złotych błyskawic.

– Patrzcie, patrzcie – dziwował się na głos Aarfy tuż obok Yossariana, a jego pulchna, kulista twarz iskrzyła się promiennym zachwytem. – Tam musiały chyba być składy amunicji.

Yossarian przypomniał sobie o Aarfym.

– Wynoś się! – krzyknął do niego. – Wynoś się z dziobu!

Aarfy uśmiechnął się uprzejmie i gestem szczodrobliwego zaproszenia wskazał w dół na cel, żeby Yossarian też sobie popatrzył. Yossarian zaczął go przynaglająco popychać w stronę tunelu wymachując szaleńczo rękami.

– Zjeżdża] do środka! – krzyczał gorączkowo. – Zjeżdżaj stąd! Aarfy przyjaźnie wzruszył ramionami.

– Nie słyszę, co mówisz – wyjaśnił.

Yossarian schwycił go za szelki spadochronu i popchnął w stronę tunelu akurat w chwili, gdy samolot zadrżał od potężnego wstrząsu, od którego zagrzechotały w nim kości i zamarło serce. Był pewien, że to już koniec.

– W górę! – wrzasnął przez telefon pokładowy do McWatta, kiedy przekonał się, że jeszcze żyje. – W górę, ty bydlaku! W górę, w górę, w górę!

Maszyna znowu pognała stromo w górę na maksymalnych obrotach, potem wyrównał ją kolejnym brutalnym okrzykiem do McWatta i rzucił jeszcze raz w ryczący, bezlitosny skręt pod kątem czterdziestu pięciu stopni, od którego wnętrzności podeszły mu do gardła, i w stanie nieważkości zawisł w powietrzu, dopóki nie kazał McWattowi wyrównać, po to tylko, żeby znowu rzucić go w prawo do tyłu, a potem w dół, w zapierający dech w piersiach lot nurkowy. Mknął wśród nieskończonych kleksów upiornego czarnego dymu i wisząca w powietrzu sadza opływała gładki pleksiglasowy dziób samolotu, jakby to był zły, wilgotny, czarny osad na jego policzkach. Serce waliło mu jak miotem ze strachu, gdy tak rzucał się w górę i w dół wśród ślepych pocisków atakujących całymi zgrajami i potem opadających bezwładnie. Pot strumieniami lał mu się po karku i ściekał po piersi i brzuchu jak ciepłe błocko. Przez moment pomyślał o tym, gdzie się podziały pozostałe samoloty ich klucza, a potem myślał już tylko o sobie. Gardło bolało go jak świeża rana od duszącego napięcia, z jakim wywrzaskiwał komendy do McWatta. Przy każdej zmianie kierunku silniki zanosiły się rozpaczliwym, ogłuszającym rykiem. A przed nimi jak okiem sięgnąć niebo roiło się od wybuchów nowych baterii przeciwlotniczych, które w sadystycznym wyczekiwaniu, aż samolot znajdzie się w ich zasięgu, przestrzeliwały się do właściwej wysokości.

Nagle drugi potworny wybuch wstrząsnął maszyną, która omal nie wywinęła kozła, i przednią kabinę natychmiast wypełniły słodkie kłęby błękitnego dymu. Coś się paliło! Yossarian rzucił się do wyjścia i wpadł na Aarfy'ego, który właśnie spokojnie zapalał fajkę. Yossarian spojrzał na uśmiechniętą, pyzatą gębę nawigatora do głębi wstrząśnięty i zdezorientowany. Przyszło mu do głowy, że jeden z nich zwariował.

– Jezu Chryste! – krzyknął w rozpaczliwym zdumieniu. – Wynoś się z kabiny! Czyś ty zwariował? Wynoś się!

– Słucham? – spytał Aarfy.

– Wynoś się! – wrzasnął histerycznie Yossarian i obiema rękami zaczął walić Aarfy'ego, żeby go wygnać z kabiny.

– Nie słyszę, co mówisz – odpowiedział niewinnie Aarfy, z wyrazem łagodnej wymówki i zakłopotania. – Musisz mówić trochę głośniej.

– Wynoś się z kabiny! – zapiał doprowadzony do rozpaczy Yossarian. – Oni chcą nas zabić! Nie rozumiesz? Oni chcą nas zabić!

– Jak mam lecieć, do cholery? – odezwał się w słuchawkach wściekły, zmieniony głos McWatta. – Jak mam lecieć?

– Skręć w lewo! W lewo, ty parszywy skurwysynu! W lewo, mocniej w lewo!

Aarfy podczołgał się do Yossariana i dźgnął go między żebra cybuchem fajki. Yossarian z kwikiem podskoczył do sufitu, a potem gwałtownym szarpnięciem odwrócił się do tyłu, blady jak prześcieradło i rozdygotany ze złości. Aarfy mrugnął do niego porozumiewawczo i żartobliwie wydymając wargi wskazał kciukiem za siebie, w kierunku McWatta.

– Co go ugryzło? – spytał ze śmiechem.

Yossarian miał niesamowite wrażenie jakiegoś odkształcenia rzeczywistości.

– Czy możesz stąd wyjść? – zaskowyczał błagalnie i popchnął Aarfy'ego z całej siły. – Głuchy jesteś czy co? Wynoś się stąd! – A do McWatta wrzasnął: – Nurkuj! Nurkuj!

Znowu znaleźli się wśród grzmiącej, trzaskającej, rozległej strefy rozrywających się pocisków przeciwlotniczych i Aarfy znowu podkradł się z tyłu do Yossariana i dźgnął go cybuchem między żebra. Yossarian podskoczył do góry z okrzykiem przerażenia.

– Wciąż nie słyszę, co mówisz – powiedział Aarfy.

– Powiedziałem, żebyś się stąd wynosił! – wrzasnął Yossarrian i łzy pociekły mu po twarzy. Zaczął z całej siły walić Aarfy'ego pięściami, gdzie popadło. – Zjeżdża] stąd! Wynoś się!

Bicie Aarfy'ego przypominało walenie w bezwładny gumowy nadmuchiwany balon. Miękka, niewrażliwa masa nie reagowała, nie stawiała najmniejszego oporu i Ybssarian po chwili załamał się i ręce obwisły mu bezwładnie z wyczerpania. Opadło go upokarzające uczucie bezsilności i z litości nad sobą gotów był się rozpłakać.

– Co mówiłeś? – spytał Aarfy.

– Wynoś się stąd – odpowiedział Yossarian błagalnie. – Idź do samolotu.

– Wciąż cię nie słyszę.

– Nieważne – zatkał Yossarian. – Nieważne. Tylko zostaw mnie samego.

– Co nieważne?

Yossarian zaczął tłuc się pięściami w czoło. Schwycił Aarfy'ego za klapy i z trudem utrzymując się na nogach zataszczył go w koniec kabiny, i niczym pękaty, nieporęczny wór rzucił go w otwór tunelu. Kiedy przepychał się na swoje miejsce, tuż nad jego uchem z niesamowitym hukiem rozerwał się pocisk. Jakiś nienaruszony zakątek jego mózgu zdziwił się, że jeszcze żyją. Znowu szli w górę. Silniki znowu wyły jak opętane, powietrze w samolocie przesycone było gryzącym zapachem maszynerii i odorem benzyny. W następnej chwili uświadomił sobie, że pada śnieg!