Выбрать главу

Kapral Whitcomb był wściekły.

– Ach, więc tak? Więc według pana to jest w porządku, że pan siedzi sobie tutaj i kręci głową, a ja robię całą robotę? Widział pan tego człowieka z obrazkami na szlafroku?

– Czy on przyszedł do mnie?

– Nie – powiedział kapral Whitcomb i wyszedł.

W namiocie było pamo i gorąco i kapelan poczuł, że sam robi się wilgotny. Mimo woli podsłuchiwał zduszone, niezrozumiałe brzęczenie przyciszonych głosów na dworze. Siedział bezwładnie, z zamkniętymi ustami i pustym spojrzeniem, za kulawym stolikiem brydżowym, który mu służył za biurko, a jego twarz w odcieniu jasnej ochry i z gęstymi konstelacjami drobniutkich śladów po młodzieńczym trądziku miała barwę i fakturę skorupy migdała. Szukał w pamięci czegoś, co mogło się stać przyczyną niechęci kaprala Whitcomba do niego. W niezgłębiony dla siebie sposób kapelan był przekonany, że wyrządził mu jakąś niewybaczalną krzywdę. Wydawało mu się nieprawdopodobne, aby tak długotrwały gniew mógł być wynikiem tego, że odrzucił projekt gier lub powielanych listów do rodzin poległych żołnierzy. Kapelana przytłaczało przekonanie o własnej nieudolności. Od tygodni nosił się z zamiarem odbycia szczerej rozmowy z kapralem Whitcombem, aby dowiedzieć się, co mu leży na sercu, ale z góry wstydził się tego, czego może się dowiedzieć.

Za ścianą namiotu kapral Whitcomb parsknął śmiechem. Ten drugi odpowiedział mu chichotem. Przez kilka ulotnych sekund kapelan doznał niesamowitego, mistycznego odczucia, że przeżył już kiedyś identyczną sytuację w jakimś innym czasie czy wcieleniu. Usiłował pochwycić i zatrzymać to odczucie, aby odgadnąć lub może nawet zapanować nad tym, co stanie się dalej, ale natchnienie rozwiało się bezproduktywnie, tak jak przeczuwał od samego początku. Deja vu. Subtelne, powracające pomieszanie złudzenia i rzeczywistości, charakterystyczne dla paramnezji, fascynowało kapelana, który wiedział na ten temat niemało. Wiedział na przykład, że nazywa się to paramnezją, i interesował się również takimi pokrewnymi zjawiskami optycznymi, jak;«mm's vu, nigdy nie widziane, i presąue vu, prawie widziane. Zdarzały się budzące lęk zaskakujące momenty, kiedy przedmioty, pojęcia, a nawet ludzie, których kapelan znal nieomal przez całe życie, w niewyjaśniony sposób przybierali wygląd dziwny i nienormalny, dotąd nie znany, przez co wydawali się całkowicie obcy: jamais vu. l były inne momenty, kiedy niemal widział prawdę absolutną w oślepiających przebłyskach jasności, które niemal na niego spływały: presąue vu. Scena z nagim człowiekiem na drzewie podczas pogrzebu Snowdena stanowiła dla niego całkowitą zagadkę. Nie było to deja vu, gdyż nie doznał wówczas wrażenia, że już kiedyś widział nagiego człowieka na drzewie podczas pogrzebu Snowdena. Nie było to jamais vu, gdyż nie był to ktoś lub coś znanego, co ukazało mu się w nieznanej postaci, l na pewno nie było to presąue vu, gdyż kapelan widział go wyraźnie.

Tuż obok namiotu strzelił silnikiem i odjechał z hałasem jeep. Czy nagi człowiek na drzewie podczas pogrzebu Snowdena był tylko halucynacją? A może było to autentyczne objawienie? Kapelan zadrżał na samą myśl. Rozpaczliwie pragnął zwierzyć się Yossarianowi, ale ilekroć pomyślał o tym zdarzeniu, uznawał, że lepiej o nim nie myśleć, chociaż kiedy myślał teraz, nie był pewien, czy rzeczywiście kiedyś o nim myślał. f

Kapral Whitcomb wkroczył znowu wnosząc nowy, lśniący uśmieszek i oparł się impertynencko łokciem o środkowy słupek namiotu kapelana.

– Wie pan, kto to był ten facet w brązowym szlafroku? – spytał z przechwałką. – To był gość z Wydziału Śledczego ze złamanym nosem. Przyszedł tu ze szpitala w sprawie urzędowej. Prowadzi śledztwo.

Kapelan natychmiast spojrzał w górę z usłużnym współczuciem.

– Mam nadzieję, że nie ma pan żadnych kłopotów. Czy mogę coś dla pana zrobić?

– Nie, nie mam kłopotów – odpowiedział kapral Whitcomb szczerząc zęby. – To pan ma kłopoty. Dobiorą się do pana za podpisywanie nazwiskiem Washingtona Irvinga tych wszystkich listów, które pan podpisywał nazwiskiem Washingtona Irvinga. I co pan na to?

– Nie podpisywałem żadnych listów nazwiskiem Washingtona Irvinga – powiedział kapelan.

– Przede mną nie musi pan kłamać – odparł kapral Whitcomb.

– To nie mnie będzie pan musiał przekonywać.

– Ależ ja wcale nie kłamię.

– Nic mnie to nie obchodzi, czy pan kłamie, czy nie. Dadzą też panu za przejmowanie korespondencji majora Majora. Większość tego to rzeczy tajne.

– Jakiej korespondencji? – spytał kapelan żałośnie, czując przypływ zdenerwowania. – Nie widziałem na oczy żadnej korespondencji majora Majora.

– Przede mną nie musi pan kłamać – odparł kapral Whitcomb.

– To nie mnie będzie pan musiał przekonywać.

– Ależ ja wcale nie kłamię! – zaprotestował kapelan.

– Nie rozumiem, dlaczego pan na mnie krzyczy – powiedział z obrażoną miną kapral Whitcomb, podchodząc do kapelana i wymachując mu palcem przed nosem dla większego efektu. – Oddałem panu przed chwilą największą przysługę, jaką ktokolwiek kiedykolwiek panu oddał, a pan nawet sobie z tego nie zdaje sprawy. Za każdym razem, kiedy ten człowiek chce donieść o panu swoim przełożonym, ktoś w szpitalu wykreśla z listu wszystkie szczegóły. On od tygodni staje na głowie, żeby pana oddać w ręce władz. Właśnie podpisałem jego list jako cenzor nawet go nie czytając. W ten sposób pańskie akcje w Wydziale Śledczym bardzo pójdą w górę. Damy im w ten sposób do zrozumienia, że nie boimy się ujawnienia całej prawdy o panu. Kapelan czuł, że kręci mu się w głowie od tego wszystkiego.

– Ale pan nie ma przecież prawa cenzurować listów? – spytał.

– Jasne, że nie – odpowiedział kapral Whitcomb. – Tylko oficerowie mają prawo to robić. Cenzurowałem go w pańskim imieniu.

– Ale ja też nie mam prawa cenzurować listów.

– Pomyślałem i o tym – uspokoił go kapral Whitcomb. – Podpisałem go za pana innym nazwiskiem.

– A czy to nie jest fałszerstwo?

– O to też może się pan nie martwić. Jedynym człowiekiem, który może skarżyć o fałszerstwo, jest ten, czyj podpis sfałszowano, a ja dla pańskiego dobra wybrałem osobę nieżyjącą. Użyłem nazwiska Washingtona Irvinga.

Kapral Whitcomb wpatrywał się uważnie w twarz kapelana, szukając w niej oznak buntu, a potem ciągnął dalej bezczelnie, z ukrytą ironią:

– Chytrze to wymyśliłem, prawda?

– Nie wiem – powiedział bliski płaczu kapelan drżącym głosem, krzywiąc się w groteskowych grymasach udręki i niezrozumienia. – Nie sądzę, żebym zrozumiał wszystko, co mi pan powiedział. Dlaczego ten list miałby podnieść moje akcje, skoro podpisał go pan nazwiskiem Washingtona Irvinga, a nie moim?

– Ponieważ oni są przekonani, że to pan jest Washingtonem Irvingiem. Nie rozumie pan? Będą wiedzieli, że to pan.

– Ale przecież chodzi o to, żeby wyprowadzić ich z błędu. Czy to nie będzie dowodem przeciwko mnie?

– Gdybym wiedział, że tak pan będzie kręcił nosem, to wcale bym panu nie próbował pomóc – oświadczył z oburzeniem kapral Whitcomb i wyszedł. Po sekundzie wrócił. – Oddałem panu największą przysługę, jaką ktokolwiek kiedykolwiek w życiu panu oddał, a pan nawet sobie z tego nie zdaje sprawy. Nie potrafi pan okazać wdzięczności. To jeszcze jedna pańska wada.

– Przepraszam – powiedział kapelan ze skruchą. – Naprawdę bardzo mi przykro. To dlatego, że jestem tak kompletnie zaskoczony tym, co od pana usłyszałem, że sam nie wiem, co mówię. Jestem panu naprawdę bardzo wdzięczny.

– W takim razie może mi pan pozwoli wysiać te listy? – zażądał natychmiast kapral Whitcomb. – Czy mogę przystąpić do pracy nad projektem?

Kapelanowi szczęka opadła ze zdumienia.