Выбрать главу

Milo miał do swojej dyspozycji z przepychem urządzone apartamenty w łososioworóżowym pałacu, lecz Yossarianowi i Orrowi nie pozwolono wejść z nim do środka, ponieważ byli niewiernymi chrześcijanami. Odpędzili ich od bramy olbrzymi berberyjscy gwardziści uzbrojeni w krzywe szable. Orr pociągał nosem i kichał zmożony katarem. Szerokie plecy Yossariana były przygięte bólem. Miał ochotę rozwalić Milowi łeb, ale Milo, jako wiceszach Oranu, był osobą nietykalną. Milo, jak się okazało, był nie tylko wiceszachem Oranu, lecz także kalifem Bagdadu, imamem Damaszku i szejkiem Arabii. Milo był bogiem kukurydzy, bogiem deszczu i bogiem ryżu w zacofanych regionach, gdzie ciemne i zabobonne ludy nadal oddawały cześć takim prymitywnym bogom, zaś w głębi afrykańskich dżungli, jak informował ze stosowną skromnością, można było napotkać ryte w kamieniu podobizny jego wąsatego oblicza, wznoszące się nad topornymi ołtarzami czerwonymi od ludzkiej krwi. Wszędzie, gdziekolwiek wylądowali, przyjmowano Mila z honorami i był to nieprzerwany ciąg owacji od miasta do miasta, aż wreszcie objechawszy Bliski Wschód dotarli do Kairu, gdzie Milo wykupił całą bawełnę, której nikt na świecie nie potrzebował, i z dnia na dzień stanął w obliczu ruiny. W Kairze nareszcie znalazł się pokój w hotelu dla Yossariana i Orra. Czekały tam na nich miękkie łóżka z wysokimi poduszkami i czystymi, krochmalonymi prześcieradłami. Szafy z wieszakami na ubrania. Woda, w której można się było wykąpać. Yossarian i Orr wyparzyli do czerwoności swoje cuchnące, budzące odrazę ciała w gorącej wannie, po czym poszli z Milem na cocktail z krewetek i filet mignon do doskonałej restauracji z dalekopisem podającym najświeższe wiadomości z giełdy, który właśnie wystukiwał ostatnie notowania egipskiej bawełny, gdy Milo spytał kierownika sali, co to za maszyna. Milo nawet nie marzył o istnieniu czegoś tak pięknego jak dalekopis giełdowy.

– Naprawdę? – zawołał, kiedy kierownik sali skończył wyjaśnienia. – A po ile jest teraz egipska bawełna?

Kierownik sali powiedział mu po ile i Milo kupił całoroczny zbiór.

Ale Yossarian znacznie bardziej niż kupioną przez Mila bawełną przerażony był kiściami zielonych czerwonych bananów, które Milo wypatrzył na targu, kiedy jechali do miasta, i jego obawy okazały się uzasadnione, gdyż Milo obudził go z głębokiego snu tuż po północy i podsunął mu pod nos częściowo obranego banana. Yossarian zdusił w sobie szloch.

– Skosztuj – zachęcał Milo napierając bananem na wykręcającą się twarz Yossariana.

– Milo, ty draniu – jęknął Yossarian – daj mi się trochę przespać.

– Zjedz i powiedz mi, czy ci smakuje – nie ustępował Milo.

– I nie mów Orrowi, że ci dałem banana za darmo. Od niego wziąłem dwa piastry.

Yossarian posłusznie zjadł banana i powiedziawszy Milowi, że mu smakowało, zamknął oczy, ale Milo obudził go znowu i kazał mu się jak najszybciej ubierać, ponieważ natychmiast odlatują na Pianosę.

– Musicie z Orrem czym prędzej załadować banany do samolotu

– wyjaśnił. – Facet powiedział mi, żeby uważać na pająki, które siedzą w kiściach.

– Milo, czy nie możemy zaczekać do rana? – poprosił Yossarian.

– Muszę się trochę wyspać.

– Banany dojrzewają bardzo szybko – odparł Milo. – Nie mamy ani chwili do stracenia. Pomyślcie tylko, jak się ucieszą chłopcy w eskadrze, kiedy przywieziemy im te banany.

Ale chłopcy w eskadrze nawet nie oglądali tych bananów, gdyż banany najkorzystniej można było sprzedać w Stambule, natomiast kminek był najtańszy w Bejrucie, Milo więc po sprzedaniu bananów poleciał z kminkiem do Benghazi i kiedy po sześciu dniach dotarli bez tchu na Pianosę tuż przed końcem urlopu Orra, przywieźli transport najlepszych białych jajek z Sycylii, o których Milo powiedział, że są z Egiptu, i sprzedał je do swoich stołówek zaledwie po cztery centy sztuka, dzięki czemu wszyscy wyżsi oficerowie z jego syndykatu zaczęli go błagać, aby czym prędzej znowu wyprawił się do Kairu po zielone czerwone banany, żeby je sprzedać w Turcji i kupić kminek, na który jest zapotrzebowanie w Benghazi. I wszyscy mieli udział w zyskach.

23 Stary Nately'ego

Jedynym człowiekiem w eskadrze, któremu udało się zobaczyć czerwone banany Mila, był Aarfy, gdyż dostał dwie sztuki od wpływowego przyjaciela z kwatermistrzostwa, kiedy banany dojrzały i zaczęły napływać do Włoch normalnymi czamorynkowymi kanałami. Aarfy był razem z Yossarianem w pokojach oficerskich tego wieczoru, kiedy Nately wreszcie odnalazł swoją dziwkę po wielu tygodniach bezowocnych, posępnych poszukiwań i zwabił ją znowu do swego pokoju wraz z dwiema przyjaciółkami, obiecując im po trzydzieści dolarów.

– Trzydzieści dolarów każdej? – powiedział przeciągle Aarfy podszczypując i poklepując sceptycznie po kolei trzy dorodne dziewczyny z miną zblazowanego konesera. – Trzydzieści dolarów to bardzo drogo za takie sztuki. Poza tym nigdy w życiu nie płaciłem za te rzeczy.

– Nie chcę, żebyś płacił – uspokoił go pośpiesznie Nately. – Ja zapłacę wszystkim trzem. Chcę tylko, żebyście zabrali te dwie. Pomożecie mi?

Aarfy uśmiechnął się z wyższością i pokręcił swoją okrągłą głupią głową.

– Nikt nie musi płacić za starego, poczciwego Aarfy'ego. Mogę mieć tyle tego towaru, ile zechcę i kiedy zechcę, ale teraz nie jestem w nastroju.

– Możesz przecież zapłacić wszystkim trzem i dwie odesłać – zaproponował Yossarian.

– Wtedy moja będzie zła, że tylko ona musi odpracować swoje trzydzieści dolarów – odpowiedział Nately zerkając niespokojnie na swoją dziewczynę, która niecierpliwie patrzyła na niego spode łba i mruczała coś pod nosem. – Ona mówi, że gdybym ją naprawdę lubił, tobym ją odesłał do domu, a do łóżka poszedł z jedną z tamtych.

– Mam lepszy pomysł – pochwalił się Aarfy. – Możemy przetrzymać je do godziny policyjnej i potem zagrozić, że jak nam nie oddadzą całej swojej forsy, to wyrzucimy je na ulicę i zostaną aresztowane. Możemy nawet powiedzieć, że wyrzucimy je przez okno.

– Aarfy! – zawołał przerażony Nately.

– Chciałem ci tylko pomóc – powiedział Aarfy potulnie. Aarfy zawsze pomagał Nately'emu, ponieważ Nately miał bogatego i wpływowego ojca, który bez trudu mógł pomóc Aarfy'emu po wojnie. – I co takiego? – bronił się. – W szkole zawsze tak robiliśmy. Pamiętam, jak kiedyś ściągnęliśmy dwie gęsi ze szkoły do akademika i kazaliśmy im oddawać się wszystkim chłopakom, którzy tylko chcieli, grożąc, że w przeciwnym razie zadzwonimy do ich rodziców i powiemy, co tu wyprawiają. Nie wypuszczaliśmy ich z łóżka przez przeszło dziesięć godzin. Nakładaliśmy im nawet po buzi, kiedy zaczęły narzekać. Potem zabraliśmy im wszystkie moniaki i gumę do żucia i wykopaliśmy je na ulicę. Fajnie było w akademiku – wspominał pogodnie, a jego grube policzki płonęły jowialnym rumieńcem tęsknych wspomnień. – Poddawaliśmy ostracyzmowi wszystkich, nawet siebie nawzajem.