Выбрать главу

Bawełna gromadziła się na nabrzeżach Egiptu i nikt jej nie chciał. Milo nie wyobrażał sobie, że dolina Nilu może być aż tak żyzna i że nie będzie zbytu na zakupione przez niego na pniu zbiory. Stołówki jego syndykatu nie chciały pomóc; zbuntowały się zdecydowanie przeciwko jego propozycji, aby opodatkować się od głowy, umożliwiając wszystkim wejście w posiadanie części rocznego zbioru egipskiej bawełny. Nawet jego najpewniejsi przyjaciele Niemcy zawiedli go w tej ciężkiej chwili: woleli swoje ersatze. Stołówki nie chciały przechowywać bawełny i koszty magazynowania rosły, z każdym dniem nadwątlając katastrofalnie finansowe rezerwy Mila. Cały zysk z akcji na Orvieto został zjedzony. Milo zaczął pisać do domu po pieniądze, które wysyłał w lepszych dniach; wkrótce i one się rozeszły. A tymczasem codziennie przybywały do portu w Aleksandrii nowe bele bawełny. Ilekroć udało mu się pozbyć części towaru ze stratą po cenach dumpingowych, wykupywali ją chytrzy lewantyńscy maklerzy egipscy i odsprzedawali mu ją z powrotem po pierwotnej cenie, tak że wychodził na tym jeszcze gorzej.

Spółka akcyjna “M i M" znajdowała się na granicy bankructwa. Milo przeklinał po dziesięć razy dziennie swoją gigantyczną chciwość i głupotę, które doprowadziły go do wykupienia na pniu całego zbioru egipskiej bawełny, ale umowa to umowa i trzeba jej dotrzymać, więc pewnego wieczoru po obfitej kolacji wszystkie myśliwce i bombowce Mila wystartowały, uformowały się w szyk i zaczęły bombardować własną jednostkę. Milo podpisał nowy kontrakt z Niemcami, tym razem na zbombardowanie swojej własnej grupy. Jego samoloty rozdzieliły się w dobrze skoordynowanym ataku i zbombardowały składy paliwa, magazyny amunicji, warsztaty naprawcze i bombowce B-25 stojące na lotnisku na swoich stanowiskach w kształcie lizaków. Ludzie Mila oszczędzili pas startowy i stołówkę, żeby po skończonej pracy móc bezpiecznie wylądować i zjeść coś ciepłego przed udaniem się na spoczynek. Bombardowali z zapalonymi światłami, ponieważ nikt do nich nie strzelał. Zbombardowali wszystkie cztery eskadry, klub oficerski i budynek dowództwa grupy. Ludzie w najwyższym przerażeniu wyskakiwali z namiotów nie wiedząc, dokąd biec. Wkrótce zewsząd rozległy się krzyki rannych. Wiązka bomb odłamkowych wybuchła na tyłach klubu oficerskiego, wybijając szarpane dziury w drewnianej ścianie budynku oraz w plecach i brzuchach poruczników i kapitanów stojących rzędem przy barze. Zgięli się z bólu i padli. Pozostali oficerowie rzucili się w panice do drzwi i utknęli w przejściu, jak zbita, wyjąca zapora z ludzkiego mięsa, bojąc się wyjść na zewnątrz.

Pułkownik Cathcart łokciami i kolanami torował sobie drogę przez niesforny, zdezorientowany tłum, aż znalazł się na dworze. Zdumiony i przerażony spojrzał w niebo. Samoloty Mila przelatujące spokojnie nad wierzchołkami kwitnących drzew, z otwartymi drzwiczkami komór bombowych, opuszczonymi klapami skrzydeł i z zapalonymi potwornoowadzimi, oślepiającymi, dziko błyskającymi, widmowymi światłami pozycyjnymi stanowiły najbardziej apokaliptyczny widok, jaki kiedykolwiek oglądał. Pułkownik Cathcart wydał zduszony jęk przerażenia i prawie łkając rzucił się na łeb, na szyję do swojego jeepa. Namacał pedał gazu i zapłon i pognał z maksymalną szybkością na lotnisko, podskakując na wybojach, zaciskając do białości swoje pulchne dłonie na kierownicy i trąbiąc w udręce. Omal się nie zabił skręcając z upiornym piskiem opon, aby nie worać się w gromadę oszalałych żołnierzy, którzy biegli w bieliźnie ku wzgórzom, nie patrząc przed siebie, osłaniając głowy wątłymi tarczami ramion. Żółte, pomarańczowe i czerwone ognie płonęły po obu stronach drogi. Paliły się drzewa i namioty, a samoloty Mila nalatywały bez kpńca z otwartymi klapami komór bombowych, błyskając światłami pozycyjnymi. Pułkownik Cathcart mało nie przewrócił jeepa do góry kołami, hamując przed wieżą kontrolną. Wyskoczył z niebezpiecznie zarzucającego samochodu jeszcze w biegu i wpadł po schodach na górę, gdzie przy pulpitach i przyrządach miotało się trzech ludzi. Z dziko płonącymi oczami i mięsistą twarzą wykrzywioną napięciem rzucił się, obalając dwóch najbliżej stojących, do niklowanego mikrofonu. Ścisnął mikrofon ze zwierzęcą siłą i zaczai krzyczeć histerycznie co sił w płucach: – Milo, ty skurwysynu! Czyś ty zwariował? Co ty, do cholery, wyprawiasz? Ląduj! Natychmiast ląduj!

– Czy mógłby pan tak nie wrzeszczeć? – odpowiedział Milo, który stał tuż obok niego w wieży kontrolnej również z mikrofonem w ręku. – Jestem tutaj. – Milo spojrzał na pułkownika z wyrzutem i wrócił do przerwanej pracy. – Bardzo dobrze, chłopcy, bardzo dobrze – śpiewał do swego mikrofonu – ale widzę, że jeden magazyn jeszcze stoi. To nie jest robota, Puryis, zwracałem ci już uwagę, że pracujesz niechlujnie. Natychmiast wracaj i spróbuj jeszcze raz. Tym razem podchodź powoli… powoli. Co nagle, to po diable, Purvis. Co nagle, to po diable. Mówiłem ci to ze sto razy. Co nagle, to po diable.

Głośnik nad głową zaczął skrzeczeć:

– Milo, tu Alvin Brown. Zrzuciłem wszystkie bomby. Co mam teraz robić?

– Ostrzeliwać.

– Ostrzeliwać? – spytał wstrząśnięty Alvin Brown.

– Nie mamy innego wyjścia – poinformował go Milo z rezygnacją. – Tak jest w umowie.

– Trudno – zgodził się Alvin Brown. – W takim razie będę ostrzeliwał.

Tym razem Milo przeciągnął strunę. Zbombardowanie własnych oddziałów było nie do strawienia nawet dla najbardziej flegmatycznych obserwatorów i wyglądało na to, że nadszedł jego kres. Wysoko postawione osobistości urzędowe ściągały celem przeprowadzenia śledztwa. Gazety atakowały Mila krzyczącymi nagłówkami, kongresmeni piętnowali zbrodnię stentorowym głosem, domagając się kary. Matki żołnierzy organizowały grupy aktywistek i żądały zemsty. Ani jeden głos nie podniósł się w jego obronie. Wszyscy przyzwoici ludzie czuli się obrażeni i Milo nie wykaraskałby się z tego, gdyby nie udostępnił swoich ksiąg do wglądu i nie ujawnił ogromnego zysku z całej operacji. Mógł wypłacić rządowi odszkodowanie za wszystkie straty w ludziach i sprzęcie i jeszcze zostawało mu tyle, żeby nadal kupować egipską bawełnę. Każdy, oczywiście, miał udział w zyskach. A najpiękniejsze w całym interesie było to, że rządowi nie należało się odszkodowanie.

– W demokracji rząd reprezentuje lud – wyjaśniał Milo. – My jesteśmy ludem, tak? Możemy więc zatrzymać sobie pieniądze, eliminując pośrednika. Szczerze mówiąc, wolałbym, aby rząd w ogóle nie mieszał się do wojny i pozostawił tę dziedzinę inicjatywie prywatnej. Płacąc rządowi wszystko, co mu się należy, zachęcamy go tylko do zwiększania kontroli i zachęcamy innych przedsiębiorców do bombardowania swoich własnych oddziałów. Odbieramy ludziom bodźce do działania.

Milo miał oczywiście rację i wkrótce wszyscy mu to przyznali, z wyjątkiem kilku zgorzkniałych pechowców w rodzaju doktora Daneeki, który boczył się ponuro, mruczał różne insynuacje i kwestionował moralność całego przedsięwzięcia, dopóki Milo nie udobruchał go premią od syndykatu w postaci lekkiego składanego aluminiowego fotela ogrodowego, który doktor mógł bez trudu wynosić sobie przed namiot, ilekroć Wódz White Halfoat wszedł do namiotu i wnosić z powrotem do namiotu, kiedy Wódz White Halfoat wyszedł. Doktor Daneeka stracił głowę podczas tego bombardowania; zamiast uciekać pozostał na placu i wykonywał swoje obowiązki, czołgając się po ziemi jak zwinna, chytra jaszczurka od rannego do rannego, wśród gradu odłamków, ognia broni maszynowej i bomb zapalających, stosując opatrunki, morfinę, łubki i sulfanilamid z twarzą mroczną, posępną, bez jednego zbędnego słowa, widząc w każdej siniejącej ranie złowróżbny znak swego własnego rozkładu. Pracował przez całą noc bez chwili przerwy aż do ostatecznego wyczerpania, a następnego dnia sam rozchorował się na katar i pobiegł zrzędząc do ambulatorium, żeby Gus i Wes zmierzyli mu temperaturę i żeby wziąć plaster gorczyczny i inhalator.