Выбрать главу

Kapelan podziękował mu uprzejmym skinieniem głowy i krocząc między dwoma rzędami biurek z maszynami do pisania podszedł do brezentowej przegrody w głębi namiotu. Prześlizgnął się przez trójkątne wycięcie i znalazł się w pustym pokoiku. Brezentowa klapa opadła za jego plecami. Kapelan dyszał ciężko i pocił się obficie. Pokoik nadal był pusty. Zdawało mu się, że słyszy stłumione szepty. Minęło dziesięć minut. Kapelan niezłomnie zaciskając szczęki rozejrzał się surowo, z dezaprobatą i nagle oklapł, gdyż przypomniał sobie dokładnie słowa sierżanta: może pan wejść, bo majora Majora nie ma. Podoficerowie robili sobie kawały! Kapelan przerażony odskoczył od przegrody, gorzkie łzy napłynęły mu do oczu, a z drżących warg wyrwał się żałosny skowyt. Majora Majora nie było, a on padł ofiarą nieludzkiego żartu podoficerów. Widział ich niemal, jak czekają po drugiej stronie brezentowej przegrody w pełnej napięcia grupce, niczym stado żarłocznych, nienasyconych, wszystkożernych drapieżnych bestii, gotowych rzucić się na niego ze śmiechem i drwinami, gdy tylko się tam pojawi. Przeklinał swoją naiwność i w panice modlił się o coś w rodzaju maski lub ciemnych okularów i sztucznych wąsów, za czym mógłby się ukryć, albo o potężny, basowy głos pułkownika Cathcarta i szerokie, muskularne bary i bicepsy, dzięki którym mógłby wyjść bez lęku i pokonać swoich złośliwych prześladowców siłą przemożnego autorytetu i pewnością siebie, zmuszając ich, by zadrżeli ze skruchą i wycofali się tchórzliwie. Kapelan nie miał odwagi stawić im czoło. Pozostawało wyjście przez okno. Horyzont był czysty, kapelan wyskoczył więc z pokoiku majora Majora przez okno, biegiem okrążył róg namiotu i wskoczył do wykopu linii kolejowej.

Pognał zgięty wpół, z twarzą ściągniętą przewidująco w nonszalancki, światowy uśmiech na wypadek, gdyby go ktoś zobaczył. Wyskoczył z wykopu do lasu, gdy dostrzegł jakąś postać zbliżającą się z przeciwnej strony, i przedzierał się rozpaczliwie przez leśne chaszcze jak ktoś ścigany, z policzkami pałającymi wstydem. Słyszał wszędzie wokół siebie głośne, dzikie wybuchy szyderczego śmiechu, zaś w gąszczu krzewów i wysoko w gałęziach drzew migały mu rozmazane, złośliwe, wyszczerzone, pijane twarze. Skurcze palącego bólu przeszywające pierś zmusiły go do zwolnienia kroku. Chwiejąc się na nogach, parł dalej do przodu, aż zupełnie opadł z sił i zatoczył się na rosochatą jabłoń, przywierając czołem do pnia i obejmując go ramionami, żeby nie upaść. Każdy oddech odzywał mu się w uszach rzężącym jękiem. Minęło kilka minut długich jak godziny, zanim sobie uświadomił, że to on sam jest źródłem tego chrapliwego ryku. Stopniowo ból w piersiach zaczął ustępować. Wkrótce poczuł się na tyle lepiej, że mógł stać o własnych siłach. Czujnie nastawił ucha. W lesie panowała cisza. Nie było słychać szatańskiego śmiechu, nikt go nie ścigał. Był zbyt zmęczony, smutny i brudny, żeby odczuć ulgę. Drżącymi, pozbawionymi czucia palcami poprawił zmiętoszone ubranie i pozostały odcinek drogi przeszedł całkowicie nad sobą panując. Kapelan często rozmyślał o niebezpieczeństwie ataku serca.

Jeep kaprala Whitcomba stał nadal na polance. Kapelan skradając się na palcach obszedł namiot kaprala od tyłu, nie chcąc narażać się na to, że kapral go zobaczy i obrazi. Z dziękczynnym westchnieniem ulgi wślizgnął się pośpiesznie do swojego namiotu i zobaczył kaprala Whitcomba rozwalonego na jego łóżku, z podciągniętymi kolanami. Kapral Whitcomb trzymał zabłocone buciory na kocu kapelana i zajadał jeden z jego batoników, przewracając z pogardliwym uśmieszkiem kartki jednej z jego Biblii.

– Gdzie pan był? – spytał surowo bez większego zainteresowania, nie podnosząc głowy.

Kapelan zarumienił się i unikając wzroku kaprala powiedział:

– Byłem w lesie na spacerze.

– W porządku – uciął kapral Whitcomb. – Może mnie pan nie wtajemniczać w swoje sprawy. Ale zobaczy pan, jak to wpłynie na moje morale. – Kapral wgryzł się żarłocznie w batonik kapelana i mówił dalej z pełnymi ustami: – Miał pan gościa podczas swojej nieobecności. Majora Majora.

Kapelan zakręcił się w miejscu ze zdziwienia i zawołał:

– Major Major? Major Major był tutaj?

– Chyba o nim mówimy, nie?

– Gdzie on poszedł?

– Wskoczył do wykopu kolejowego i pognał jak spłoszony zając

– zachichotał kapral Whitcomb. – Stuknięty facet.

– Czy mówił, po co przyszedł?

– Potrzebuje pańskiej pomocy w pewnej bardzo ważnej spawie.

– Major Major tak powiedział? – zdumiał się kapelan.

– Nie powiedział – poprawił kapral Whitcomb z zabójczą precyzją – tylko napisał w zaklejonym, osobistym liście, który zostawił na pańskim biurku.

Kapelan spojrzał na stolik brydżowy służący mu za biurko i zobaczył jedynie obrzydliwy pomarańczowoczerwony, gruszkowaty w kształcie pomidor, który otrzymał rano od pułkownika Cathcarta i który nadal leżał w tej samej pozycji, w jakiej go zostawił, niczym niezniszczalny, karmazynowy symbol jego nieudolności.

– Gdzie jest ten list? – spytał.

– Przeczytałem i wyrzuciłem – powiedział kapral Whitcomb zatrzaskując Biblię i zrywając się z łóżka. – O co chodzi? Nie wierzy mi pan?

I wyszedł. Natychmiast wszedł z powrotem, omal nie zderzywszy się z kapelanem, który wybiegł z powrotem do majora Majora.

– Nie ma pan zaufania do podwładnych – oświadczył ponuro.

– To jeszcze jedna z pańskich wad.

Kapelan kiwnął głową ze skruchą i wyminął go pośpiesznie, nie chcąc tracić czasu na przeprosiny. Poznawał wprawną rękę losu despotycznie kierującą jego krokami. Uświadomił sobie, że dwukrotnie tego dnia major Major pędził wprost ns niego wykopem i dwukrotnie kapelan idiotycznie odkładał wyznaczone przez los spotkanie, dając nura do lasu. Przepełniony poczuciem winy pośpieszył najszybciej jak tylko mógł po wyszczerbionych, nierówno ułożonych podkładach. Ziarenka piasku i żwiru w butach i skarpetkach ocierały mu palce do krwi. Jego bladą, udręczoną twarz wykrzywiał bezwiedny grymas niewysłowionego cierpienia. Wczesne sierpniowe popołudnie było coraz bardziej parne i gorące. Prawie mila dzieliła jego namiot od eskadry Yossariana. Letnia bluza kapelana zupełnie przemokła od potu, kiedy wreszcie tam dotarł i wpadł bez tchu do namiotu kancelarii, gdzie zatrzymał go stanowczym gestem ten sam zdradziecki, gładki sierżant sztabowy z wychudłą twarzą w okrągłych okularach, który kazał mu czekać, ponieważ major Major jest u siebie, i zapowiedział, że go nie wpuści, dopóki major Major nie wyjdzie. Kapelan spojrzał na niego oszołomiony i zdumiony. Zastanawiał się, za co sierżant tak go nienawidzi. Wargi kapelana zbielały i zaczęły drżeć. Paliło go pragnienie. O co tym ludziom chodzi? Czy nie dość jest tragedii? Sierżant wyciągnął rękę i osadził kapelana w miejscu.