Выбрать главу

Yossarian poczuł, jak owiewa go chłodny i wilgotny podmuch lęku.

– Ja nie jestem Fortiori, panie majorze – powiedział nieśmiało.

– Ja jestem Yossarian.

– Kim pan jest?

– Nazywam się Yossarian, panie majorze. I jestem w szpitalu z powodu rany w nodze.

– Nazywa się pan Fortiori – przerwał mu major Sanderson wojowniczo. – I jest pan w szpitalu z powodu kamienia w gruczole ślinowym.

– Niech pan będzie poważny, majorze! – wybuchnął Yossarian.

– Ja chyba wiem, kim jestem.

– A ja mam dowód w postaci oficjalnych dokumentów wojskowych – odparł major Sanderson. – Niech pan się lepiej weźmie w garść, póki jeszcze nie jest za późno. Raz jest pan Dunbarem, teraz znów Yossarianem. Jeszcze trochę i zacznie pan twierdzić, że jest pan Washingtonem Irvingiem. Wie pan, co panu jest? Cierpi pan na rozszczepienie osobowości, ot co.

– Niewykluczone, że ma pan rację – zgodził się Yossarian dyplomatycznie.

– Wiem, że mam rację. Cierpi pan na manię prześladowczą. Uważa pan, że ludzie chcą panu zrobić krzywdę.

– Bo ludzie chcą mi zrobić krzywdę.

– Widzi pan? Nie ma pan za grosz szacunku ani dla nadużyć władzy, ani dla przebrzmiałych tradycji. Jest pan osobnikiem zdeprawowanym, niebezpiecznym i powinno się pana wyprowadzić i rozstrzelać!

– Mówi pan poważnie?

– Jest pan wrogiem ludu!

– Czy pan zwariował?! – krzyknął Yossarian.

– Nie, nie zwariowałem – ryczał wściekle Dobbs w szpitalu, wyobrażając sobie, że mówi tajemniczym szeptem. – Mówię ci, że Joe Głodomór ich widział. Wczoraj, kiedy poleciał do Neapolu po jakieś lewe lodówki dla farmy pułkownika Cathcarta. Mają tam wielki ośrodek uzupełnień, gdzie roi się od setek pilotów, bombardierów i strzelców wracających do kraju. Mają po czterdzieści pięć lotów i to wszystko. Ci z Purpurowymi Sercami nawet mniej. Świeżo przybyłe uzupełnienia walą hurmą do innych grup. Władze chcą, żeby wszyscy odbyli służbę poza krajem, nawet personel administracyjny. Co to, nie czytasz gazet? Musimy go zabić jak najprędzej!

– Zostały ci tylko dwa loty – przekonywał go Yossarian półgłosem. – Po co masz ryzykować?

– W czasie tych dwóch lotów też mogę zginąć – odpowiedział Dobbs wojowniczo, grubym, drżącym z podniecenia głosem. – Możemy go zabić zaraz jutro rano, jak będzie wracał ze swojej farmy. Rewolwer mam przy sobie.

Yossarian wytrzeszczył oczy ze zdumienia, kiedy Dobbs wyciągnął z kieszeni rewolwer i zaczął wymachiwać nim w powietrzu.

– Czyś ty zwariował? – syknął gorączkowo. – Schowaj to. I nie wrzeszcz tak, ty idioto.

– Co się przejmujesz? – spytał Dobbs z miną obrażonej niewinności. – Przecież nikt nas nie słyszy.

– Hej, zamknijcie się tam! – rozległ się głos z drugiego końca sali.

– Czy nie widzicie, że ludzie chcą spać?

– A ty czego się, do cholery, mądrzysz? – ryknął Dobbs i obrócił się z zaciśniętymi pięściami, gotów do walki. Odwrócił się błyskawicznie z powrotem do Yossariana, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, kichnął potężnie sześć razy, zataczając się na nogach jak z waty i wznosząc bezskutecznie łokcie, aby powstrzymać kolejny atak. Powieki jego załzawionych oczu były zaczerwienione i spuchnięte.

– Co on się tu rządzi – spytał pociągając spazmatycznie nosem i wycierając go grzbietem swojej krzepkiej dłoni – jakby był gliniarzem?

– On jest z Wydziału Śledczego – poinformował go Yossarian spokojnie. – Mamy ich tutaj trzech, a dalsi są w drodze. Nie, nie musisz się obawiać. Szukają tu fałszerza nazwiskiem Washington Irving. Mordercy ich nie interesują.

– Mordercy? – obruszył się Dobbs. – Dlaczego nazywasz nas mordercami? Czy tylko dlatego, że chcemy zamordować pułkownika Cathcarta?

– Ciszej, do diabła! – rozkazał mu Yossarian. – Nie umiesz mówić szeptem?

– Przecież mówię szeptem.

– Nie, krzyczysz.

– Wcale nie krzyczę. Ja…

– Hej, zamknij się tam, dobrze? – zaczęto nawoływać ze wszystkich kątów sali.

– Stłukę was wszystkich! – wrzasnął Dobbs i wdrapał się na chwiejny taboret szaleńczo wymachując rewolwerem. Yossarian złapał go za rękę i ściągnął na dół. Dobbs znowu zaczął kichać. – Mam alergię

– przeprosił, kiedy już skończył. Z nosa mu ciekło, z oczu płynęły strumienie leź.

– Szkoda. Byłbyś wielkim przywódcą, gdyby nie to.

– Pułkownik Cathcart to naprawdę morderca – skarżył się Dobbs ochrypłym głosem, chowając brudną, pogniecioną chustkę w kolorze ochronnym. – On nas wszystkich wymorduje, jeżeli nie zrobimy czegoś, żeby go powstrzymać.

– Może już nie zwiększy ilości lotów. Może na sześćdziesięciu poprzestanie.

– On zawsze zwiększa ilość lotów. Wiesz o tym lepiej ode mnie. – Dobbs przełknął ślinę i zbliżył swoją pełną napięcia twarz tuż do twarzy Yossariana, a muskuły na jego brązowej, kamiennej szczęce wezbrały w drgające węzły. – Powiedz tylko, że to jest w porządku, a jutro rano sam wszystko załatwię. Rozumiesz, co do ciebie mówię? Chyba teraz mówię szeptem, nie?

Yossarian oderwał wzrok od płonących błaganiem oczu Dobbsa.

– Dlaczego, do jasnej cholery, nie pójdziesz po prostu i nie załatwisz tego? Dlaczego nie przestaniesz gadać o tym ze mną i nie zrobisz tego sam?

– Boję się zrobić to sam. Boję się cokolwiek robić sam.

– Na mnie możesz nie liczyć. Byłbym szalony mieszając się do czegoś takiego teraz, kiedy mam ranę w nodze wartą milion dolarów. I tak odeślą mnie do domu.

– Czyś ty zwariował? – wykrzyknął Dobbs z niedowierzaniem.

– Masz zwykłe draśnięcie. Ani się obejrzysz, jak będziesz znowu latał razem ze swoim Purpurowym Sercem.

– W takim razie rzeczywiście go zabiję – obiecał Yossarian.

– Poszukam cię i zrobimy to razem.

– Zróbmy to jutro, dopóki mamy jeszcze szansę – poprosił Dobbs. – Kapelan mówi, że on znowu zgłosił naszą grupę do nalotu na Awinion. Mogę zginąć, zanim ty wyjdziesz. Zobacz, jak mi się trzęsą ręce. Nie powinienem w takim stanie prowadzić samolotu.

Yossarian nie miał odwagi powiedzieć tak.

– Chcę jeszcze poczekać i zobaczyć, co będzie – powiedział.

– Z tobą tak zawsze; nic nie chcesz zrobić – skarżył się Dobbs wściekłym, ochrypłym głosem.

– Robię wszystko, co mogę – tłumaczył łagodnie kapelan Yossarianowi, kiedy Dobbs odszedł. – Byłem nawet w ambulatorium, żeby porozmawiać w twojej sprawie z doktorem Daneeką.

– Tak, rozumiem – Yossarian z trudem powstrzymywał uśmiech.

– I co się stało?

– Pomalowali mi dziąsła na fioletowo – odpowiedział kapelan z zawstydzeniem.

– I palce u nóg też – dodał z oburzeniem Nately. – A potem dali mu na przeczyszczenie.

– Ale dziś rano poszedłem tam znowu, żeby się z nim zobaczyć.

– I znowu mu pomalowali dziąsła na fioletowo – wtrącił Nately.

– Ale w końcu z nim rozmawiałem – żałośnie próbował usprawiedliwiać się kapelan. – Doktor Daneeką sprawia wrażenie człowieka nieszczęśliwego. Podejrzewa, że ktoś intryguje, aby go przenieść na Pacyfik. Od dawna już wybierał się do mnie z prośbą o pomoc. Kiedy mu powiedziałem, że potrzebuję jego pomocy, poradził mi, żebym poszukał jakiegoś kapelana. – Przygnębiony kapelan czekał cierpliwie, podczas gdy Yossarian i Dunbar ryczeli ze śmiechu. – Kiedyś uważałem, że to grzech być nieszczęśliwym – mówił dalej, jakby recytował tren żałobny. – Teraz już sam nie wiem, co myśleć. Chciałbym poświęcić tematowi grzechu swoje kazanie w niedzielę, ale nie jestem pewien, czy z tymi fioletowymi dziąsłami w ogóle powinienem wygłaszać kazanie. Pułkownik Korn był z nich bardzo niezadowolony.