Выбрать главу

– Znowu mam lecieć jako prowadzący – powiedział Yossarian unikając jego wzroku.

– Jak nie będziesz prowadzącym. Gdybyś miał trochę oleju w głowie, to wiesz, co byś zrobił? Poszedłbyś prosto do Piltcharda i Wrena i powiedział im, że chcesz latać ze mną.

– Żeby mnie w każdym locie zestrzeliwali? Nie widzę w tym nic zabawnego.

– Właśnie dlatego powinieneś to zrobić – nalegał Orr. – Jestem teraz chyba najlepszym w lotnictwie specjalistą od przymusowych lądowań. Byłoby to dla ciebie doskonałe ćwiczenie.

– Ćwiczenie do czego?

– Ćwiczenie na wypadek, gdybyś musiał kiedyś przymusowo lądować. Chi! Chi! Chi!

– Masz jeszcze jedną butelkę piwa? – spytał Yossarian ponuro.

– Czy chcesz mi ją rozbić na głowie? Tym razem roześmiał się Yossarian.

– Jak ta dziwka w Rzymie?

Orr zarżał obleśnie, a jego policzki jak jabłuszka wydęły się radością.

– Czy chcesz naprawdę wiedzieć, dlaczego ona waliła mnie tym butem po głowie?

– Wiem – zrewanżował mu się Yossarian – mówiła mi dziwka Nately'ego.

Orr wyszczerzył zęby jak maszkaron z Notre Damę.

– Wcale nie – powiedział.

Yossarianowi zrobiło się żal Orra. Był taki mały i brzydki. Kto go będzie bronił, jeżeli przeżyje wojnę? Kto obroni tego dobrego, prostodusznego gnoma przed chamami, klikami i wytrawnymi sportowcami jak Appleby, którzy mają muszki w oczach i którzy przy pierwszej nadarzającej się okazji stratują go z pychą i niewzruszoną pewnością siebie? Yossarian często martwił się o Orra. Kto go osłoni przed wrogością i kłamstwem, przed ludźmi o wybujałych ambicjach, przed zgorzkniałym snobizmem żon grubych ryb, przed nędznymi, poniżającymi zniewagami pogoni za pieniądzem i przed zaprzyjaźnionym rzeźnikiem z naprzeciwka z jego gorszym mięsem? Orr był zadowolonym z życia, nic nie podejrzewającym prostaczkiem z wielką strzechą falistych, polichromatycznych włosów z przedziałkiem pośrodku. Będzie po prostu igraszką w ich rękach. Zabiorą mu pieniądze, zerżną żonę i nie okażą litości jego dzieciom.

Orr był karłowatym dziwakiem, zwariowanym, sympatycznym liliputem z zaśniedziałym umysłem i tysiącem pożytecznych umiejętności, które przez całe życie nie pozwolą mu wytknąć nosa z grupy najniżej zarabiających. Potrafił posługiwać się lutownicą i zbić dwie deski tak, żeby nie popękały i gwoździe się nie zgięły. Umiał wiercić otwory. Zrobił w namiocie mnóstwo rzeczy, w czasie kiedy Yossarian był w szpitalu. Wypiłował czy też wykuł idealny rowek w cemencie, tak że rurka doprowadzająca benzynę do pieca ze zbiornika, który zmontował na podwyższeniu za namiotem, była równa z podłogą. Zbudował kozły przed kominek z części do bomb i zapełnił je tęgimi, srebrzystymi klocami, oprawił w bejcowane ramki wycięte z czasopism zdjęcia piersiastych dziewczyn i zawiesił je nad kominkiem. Orr umiał otworzyć puszkę farby. Umiał wymieszać farbę, rozcieńczyć farbę, usunąć farbę. Umiał rąbać drzewo i mierzyć różne rzeczy linijką. Potrafił rozpalić ognisko. Umiał kopać rowy i miał prawdziwy talent do przynoszenia wody w puszkach i manierkach dla nich obu ze zbiorników koło stołówki. Potrafił oddawać się całymi godzinami jakiejś nieistotnej pracy nie okazując znudzenia ani zniecierpliwienia, niewrażliwy na zmęczenie jak pień drzewa i prawie równie małomówny. Wykazywał też niesamowitą znajomość przyrody i nie bał się psów, kotów, robaków i pająków ani potraw w rodzaju flaków czy płucek.

Yossarian westchnął ciężko i oddał się ponurym rozmyślaniom na temat ataku na Bolonię, o którym ostatnio szeptano. Ten zawór do piecyka był mniej więcej wielkości kciuka i składał się, nie licząc skorupy zewnętrznej, z trzydziestu siedmiu oddzielnych części, wielu tak drobniutkich, że Orr musiał je przytrzymywać czubeczkami paznokci, kiedy rozkładał je starannie na podłodze w równiutkich, posegregowanych rzędach, zawsze w tym samym równomiernym tempie, niezmordowany, nie przerywając ani na chwilę swojej bezlitosnej, systematycznej, monotonnej procedury, chyba tylko żeby z maniacką złośliwością łypnąć okiem na Yossariana. Yossarian starał się na niego nie patrzeć. Mimo woli liczył części i czuł, że zaraz zwariuje. Odwrócił się i zamknął oczy, ale tak było jeszcze gorzej, bo teraz miał same dźwięki, ciche, doprowadzające do szału, niepokonane, odległe brzęknięcia i szelest palców na bezcielesnych detalach. Orr dyszał rytmicznie, wydając przy tym obrzydliwy chrapliwy dźwięk. Yossarian zacisnął pięści i spojrzał na długą kościaną rękojeść kordelasa wiszącego w pochwie nad łóżkiem nieboszczyka. Z chwilą gdy tylko pomyślał o zasztyletowaniu Orra, napięcie zelżało. Pomysł zamordowania Orra był tak śmieszny, że zaczął rozważać go na serio, z podejrzaną przyjemnością i fascynacją. Odszukał na karku Orra prawdopodobny punkt medulla oblongata. Najdelikatniejsze ukłucie w ten punkt oznaczałoby śmierć i rozwiązanie tylu poważnych bolesnych problemów dla nich obu.

– Czy to boli? – spytał Orr dokładnie w tym momencie, jakby powodowany instynktem obronnym. Yossarian przyjrzał mu się uważnie…

– Co czy boli?

– Twoja noga? – powiedział Orr z dziwnym tajemniczym uśmiechem. – Wciąż jeszcze trochę utykasz.

– Chyba tylko z przyzwyczajenia – westchnął z ulgą Yossarian. – Myślę, że wkrótce mi to przejdzie.

Orr poturlał się po podłodze i wylądował w przyklęku twarzą do Yossariana.

– Czy pamiętasz – zaczął powoli i z namysłem, jakby sobie coś z trudem przypominał – tę dziewczynę, która wtedy w Rzymie waliła mnie po głowie? – Roześmiał się, kiedy Yossarian wydał mimowolny jęk udręki i zawodu. – Dobiję z tobą targu w sprawie tej dziewczyny. Powiem ci, dlaczego ona wtedy waliła mnie butem po głowie, jeżeli odpowiesz mi na jedno pytanie.

– Na jakie pytanie?

– Czy rżnąłeś kiedy dziewczynę Nately'ego? Yossarian roześmiał się zdziwiony.

– Ja? Nie. A teraz powiedz mi, dlaczego tamta dziewczyna waliła cię butem?

– To nie było pytanie – poinformował Orr z miną zwycięzcy. – To była na razie rozmowa. Ona zachowuje się tak, jakbyś ją rżnął.

– Nie, nie rżnąłem. A jak ona się zachowuje?

– Tak, jakby cię nie lubiła.

– Ona nikogo nie lubi.

– Lubi kapitana Blacka – przypomniał Orr.

– To dlatego, że on ją traktuje jak szmatę. W ten sposób każdy może oczarować dziewczynę.

– Ona nosi na nodze bransoletkę z jego imieniem.

– Każe jej to nosić, żeby drażnić Nately'ego.

– Ona mu nawet oddaje część tych pieniędzy, jakie dostaje od Nately'ego.

– Słuchaj, co ty właściwie chcesz ode mnie?

– Czy rżnąłeś kiedyś moją dziewczynę?

– Twoją dziewczynę? A która to jest, u diabla?

– Ta, która mnie waliła butem po głowie.

– Byłem z nią parę razy – przyznał Yossarian. – Od kiedy to ona jest twoją dziewczyną? O co ci chodzi?

– Ona też cię nie lubi.

– Co to mnie, do cholery, obchodzi, czy ona mnie lubi? Lubi mnie tak samo jak ciebie.

– Czy uderzyła cię kiedyś butem w głowę?

– Orr, nudzisz mnie. Daj mi spokój.

– Chi! Chi! Chi! A co z tą chudą hrabiną w Rzymie i jej chudą synową? – nalegał coraz bardziej natarczywie Orr z diabelskim błyskiem w oku. – Czy je kiedy rżnąłeś?

– Marzę o tym – westchnął szczerze Yossarian, odczuwając natychmiast lubieżne, znane, obezwładniające świerzbienie dłoni pieszczących ich drobne, jędrne pośladki i piersi.

– One też cię nie lubią – skomentował Orr. – Lubią Aarfy'ego i Nately'ego, a ciebie nie. Wygląda na to, że kobiety cię nie lubią. Myślę, że one myślą, że masz zły wpływ na ludzi.

– Kobiety są pomylone – odpowiedział Yossarian i czekał ponuro na to, co musiało teraz nastąpić.