Выбрать главу

– Nie daje mi zupełnie pracować.

– Ten Scheisskopf jest jakiś dziwny – potwierdził z zamyślonym wyrazem twarzy generał Peckem. – Niech pan go ma dobrze na oku i postara się zorientować, co on knuje.

– Teraz on się wtrąca w moje sprawy – awanturował się pułkownik Scheisskopf.

– Niech się pan tym nie przejmuje, Scheisskopf – powiedział generał Peckem winszując sobie, że tak zręcznie włączył pułkownika Scheisskopfa w swoją wypróbowaną metodę działania. Jego dwaj pułkownicy prawie już się do siebie nie odzywali. – Pułkownik Cargill zazdrości panu sukcesu w sprawie defilad. Obawia się, że zechcę panu powierzyć sprawę rozrzutu bomb.

Pułkownik Scheisskopf zamienił się w słuch.

– Co to jest rozrzut bomb?

– Rozrzut bomb? – powtórzył generał Peckem rozbawiony i zadowolony z siebie. – To termin, który wymyśliłem zaledwie kilka tygodni temu. Nic nie znaczy, ale nie wyobraża pan sobie, jak szybko się przyjął. O dziwo, przekonałem nawet różnych ludzi, że ma dla mnie znaczenie, aby bomby wybuchały blisko siebie, tak żeby to wyglądało porządnie na fotografii lotniczej. Pewien pułkownik na Pianosie przestał się już nawet przejmować tym, czy trafi w cel, czy nie. Lećmy tam trochę się z niego pośmiać. Pułkownik Cargill pęknie z zazdrości, a poza tym dowiedziałem się dziś rano od Wintergreena, że generał Dreedle leci na Sardynię. Generał Dreedle wpada w szal, kiedy się dowiaduje, że wizytowałem którąś z jego baz, podczas gdy on wizytował inną. Możemy nawet zdążyć tam na odprawę. Mają bombardować małą, nie bronioną wioszczynę i zmienić całe osiedle w kupę gruzów. Wiem od Wintergreena (Wintergreen jest teraz byłym sierżantem, nawiasem mówiąc), że cała akcja jest zupełnie niepotrzebna. Jedynym jej celem jest powstrzymanie niemieckich posiłków, mimo że wcale nie planujemy ofensywy. Ale tak to już jest, kiedy się wysuwa miernoty na odpowiedzialne stanowiska. – Leniwym ruchem wskazał na ogromną mapę Włoch. – Ta górska wioszczyna jest tak pozbawiona znaczenia, że nawet jej tu nie ma.

Przybyli do grupy pułkownika Cathcarta za późno, aby wziąć udział we wstępnej odprawie, i nie słyszeli, jak major Danby przekonywał:

– Ależ ona tam jest. Powiadam wam, że ona tam jest.

– Gdzie? – pytał Dunbar wyzywająco, udając, że nie widzi.

– Jest na mapie dokładnie tam, gdzie droga lekko skręca. Widzicie ten lekki zakręt na swojej mapie?

– Nie, nie widzę.

– Ja widzę – wyrwał się Havermeyer i zaznaczył punkt na mapie Dunbara. – A tutaj dobrze widać wioskę na zdjęciach lotniczych. Rozumiem, o co tu chodzi. Celem ataku jest zbombardowanie wioski tak, żeby obsunęła się po zboczu, tworząc na drodze zator, który Niemcy będą musieli usuwać. Czy tak?

– Tak jest – powiedział major Danby ocierając chusteczką spocone czoło. – Cieszę się, że ktoś z obecnych zaczyna rozumieć. Tą drogą będą się posuwać z Austrii do Wioch dwie dywizje pancerne. Wioska jest zbudowana na tak stromym stoku, że cały gruz ze zburzonych domów zwali się na drogę.

– A co to za różnica? – dopytywał się Dunbar, którego Yossarian obserwował w podnieceniu, z mieszaniną podziwu i lęku. – Oczyszczenie drogi zajmie im najwyżej kilka dni.

Major Danby starał się uniknąć dyskusji.

– Widocznie w sztabie uznali, że robi to jakąś różnicę – odpowiedział pojednawczym tonem. – Sądzę, że dlatego zarządzili ten atak.

– Czy ludność wioski została ostrzeżona? – spytał McWatt. Major Danby przestraszył się widząc, że McWatt również przejawia opór.

– Nie, nie sądzę – odpowiedział.

– Czy nie zrzuciliśmy żadnych ulotek zapowiadających nalot w określonym dniu? – odezwał się Yossarian. – Czy nie możemy dać im jakoś znać, żeby się wynieśli?

– Nie, nie sądzę. – Major Danby pocił się coraz obficiej i niespokojnie wodził oczami. – Niemcy mogliby się dowiedzieć i wybrać inną drogę. Nie wiem w tej sprawie nic pewnego, to są tylko moje przypuszczenia.

– Nawet nie będą się chować – ciągnął Dunbar z goryczą.

– Wylegną na ulice, żeby nam pomachać, kiedy zobaczą nasze samoloty, razem z dziećmi, psami i staruszkami. Jezu Chryste! Dajmy im lepiej spokój.

– Dlaczego nie możemy zablokować drogi w innym miejscu?

– spytał McWatt. – Dlaczego akurat tam?

– Nie wiem – odpowiedział major Danby z nieszczęśliwą miną.

– Nie mam pojęcia. Słuchajcie, koledzy, musimy mieć trochę zaufania do ludzi, którzy są nad nami i wydają nam rozkazy. Oni wiedzą, co robią.

– Akurat – powiedział Dunbar.

– Co się dzieje? – spytał pułkownik Korn, który z rękami w kieszeniach i wychodzącą ze spodni koszulą wkroczył swobodnie do sali odpraw.

– Nic takiego, panie pułkowniku – powiedział major Danby usiłując nerwowo zatuszować sprawę. – Właśnie omawiamy akcję.

– Oni nie chcą bombardować wsi – z chichotem wydał majora Danby'ego Havermeyer.

– Ty kutasie! – powiedział Yossarian do Havermeyera.

– Dajcie spokój Havermeyerowi – rozkazał pułkownik krótko. Rozpoznawszy w Yossarianie pijaka, który pewnego wieczoru przed pierwszym nalotem na Bolonię brutalnie go zaczepiał w klubie oficerskim, pułkownik na wszelki wypadek przeniósł swoje niezadowolenie na Dunbara. – Dlaczego nie chcecie bombardować tej wsi? – spytał.

– Bo to okrucieństwo.

– Okrucieństwo? – spytał pułkownik Korn z chłodnym rozbawieniem, jedynie na moment przestraszywszy się niepohamowanej gwałtowności ataku Dunbara. – Czy mniejszym okrucieństwem byłoby pozwolić przejść tym dwóm niemieckim dywizjom, żeby strzelały do naszych żołnierzy? Nie zapominajcie, że chodzi także o życie naszych chłopców. Wolicie, żeby polała się amerykańska krew?

– Amerykańska krew leje się i tak, a ci ludzie żyją tam sobie spokojnie. Dlaczego, do cholery, nie możemy zostawić ich w spokoju?

– Łatwo wam mówić – powiedział drwiąco pułkownik Korn.

– Siedzicie tu na Pianosie jak u Pana Boga za pięciem. Wam to nie zrobi żadnej różnicy, czy te posiłki przyjdą, czy nie, prawda? Dunbar spurpurowiał zawstydzony i nagle spuścił z tonu.

– Czy nie możemy zablokować drogi w innym miejscu? Czy nie można bombardować zbocza nad drogą albo samej drogi?

– A może wolicie lecieć nad Bolonię? – Ciche pytanie zabrzmiało jak wystrzał; w sali zapanowało niezręczne milczenie i powiało grozą. Yossarian płonąc ze wstydu modlił się żarliwie, żeby Dunbar wreszcie się zamknął. Dunbar spuścił wzrok i pułkownik Korn wiedział już, że wygrał. – Nie? Tak też myślałem – kontynuował z nie ukrywanym szyderstwem. – Powiem wam, że pułkownik Cathcart i ja musimy się dobrze namęczyć, żeby załatwić dla was takie dziecinnie łatwe akcje. Jeżeli wolicie latać nad Bolonię, Spezię i Ferrarę, to możemy wam to załatwić bez trudu. – Oczy pułkownika błysnęły groźnie zza okularów, a ziemista skóra na policzkach napięła się twardo. – Dajcie mi tylko znać.

– Ja bardzo chętnie – wyrwał się Havermeyer chichocząc chełpliwie. – Chcę lecieć nad Bolonię prosto i równo, z nosem przy celowniku, i słyszeć ze wszystkich stron rozrywające się pociski. Bardzo mnie bawi, jak po wylądowaniu wszyscy rzucają się na mnie z przekleństwami. Nawet szeregowcy są tak wściekli, że wymyślają mi i rwą się do bicia.

Pułkownik Korn jowialnym gestem wziął Havermeyera pod brodę i ignorując go całkowicie, suchym, bezbarwnym głosem mówił do Dunbara i Yossariana:

– Daję wam na to najświętsze słowo. Pułkownik Cathcart i ja bardziej od was przejmujemy się tymi zafajdanymi makaroniarzami z gór. Mais cest la guerre. Nie zapominajcie, że to nie my zaczęliśmy wojnę, tylko Włochy. Że to nie my byliśmy agresorami, tylko Włochy. I że choćbyśmy chcieli, to nie potrafimy być w stosunku do Włochów, Niemców, Rosjan czy Chińczyków bardziej okrutni niż oni sami.