Выбрать главу

– Nie, nie. Proszę – prosiła pijana dama. – Chcę już iść do domu. Bardzo proszę. – Jeden z trzech siedzących zaklął wyzywająco i cisnął w Yossariana butelką, kiedy ten się obejrzał. Butelka roztrzaskała się daleko z głuchym, krótkim hukiem nie czyniąc mu najmniejszej szkody. Yossarian szedł dalej z rękami w kieszeniach tym samym niespiesznym, obojętnym krokiem. Słyszał, jak pijany żołnierz nalega uparcie:

– Nie wygłupiaj się, mała. Teraz moja kolej.

– Nie, nie – błagała pijana dama. – Bardzo proszę.

Za następnym rogiem, gdzieś głęboko w gęstym, nieprzeniknionym mroku wąskiej, krętej bocznej uliczki usłyszał tajemniczy, niewątpliwy odgłos odgarniania śniegu. Rytmiczne, pracowite, brzemienne wspomnieniami skrobanie metalowej szufli po betonie zjeżyło mu włosy na głowie, kiedy przekraczał złowróżbną uliczkę, przyśpieszył więc kroku, dopóki mrożący krew w żyłach, absurdalny dźwięk nie ucichł w oddali. Teraz już wiedział, gdzie jest; idąc prosto, wkrótce dojdzie do wyschniętej fontanny pośrodku bulwaru i do apartamentu dla oficerów o siedem przecznic dalej. Nagle widmowe ciemności przed nim rozdarł charczący, nieludzki odgłos. Żarówka narożnej latarni przepaliła się zatapiając pół ulicy ponurym mrokiem i przekrzywiając całą perspektywę. Po przeciwnej stronie skrzyżowania jakiś przechodzień okładał laską psa, jak człowiek bijący batem konia ze snu Raskolnikowa. Yossarian na próżno starał się nie widzieć i nie słyszeć. Pies skomlił i piszczał w zwierzęcej, bezrozumnej histerii; uwiązany na grubej lince wił się i pełzał na brzuchu nie usiłując się bronić, a mężczyzna mimo to walił go i walił swoją grubą, płaską laską. Przyglądała się temu gromadka gapiów. Jakaś przysadzista kobieta wystąpiła i poprosiła mężczyznę, żeby przestał.

– Pilnuj swego nosa – odburknął zamierzając się laską, jakby ją też chciał uderzyć, i kobieta wycofała się wstydliwie, zgnębiona i upokorzona. Yossarian przyśpieszył kroku, prawie biegł, aby uciec z tego miejsca. Noc była pełna okropności i wydawało mu się, że wie, co musiał czuć Chrystus idąc przez świat, jak psychiatra przez oddział pełen wariatów, jak ofiara przez więzienie pełne złodziei. Jaką ulgą musiało dla niego być spotkanie z trędowatym! Na następnym rogu mężczyzna bił brutalnie małego chłopca pośród nieruchomego tłumu dorosłych widzów, z których nikt nie usiłował interweniować. Yossarian aż cofnął się pod wpływem przyprawiającego o mdłości wspomnienia. Był pewien, że już kiedyś widział tę samą okropną scenę. Deja vu? Złowieszczy zbieg okoliczności wstrząsnął nim, przejmując go zwątpieniem i lękiem. Była to ta sama scena, jaką widział przy poprzedniej przecznicy, chociaż różniła się od niej pod każdym względem. Cóż to się dzieje, u licha? Czy wystąpi przysadzista kobieta i poprosi mężczyznę, żeby przestał? Czy on zamierzy się na nią, a ona się wycofa? Nikt się nie ruszył. Dzieciak zawodził na jednej nucie półprzytomny z bólu. Mężczyzna przewracał go silnymi, głośno rozlegającymi się uderzeniami otwartą dłonią w głowę, a potem podrywał go na nogi, by go znowu powalić. Nikt z posępnego, zastraszonego tłumu nie był na tyle przejęty widokiem ogłuszonego, bitego chłopca, aby się wtrącić. Dziecko miało nie więcej niż dziewięć lat. Jakaś niechlujna kobieta płakała cicho w brudną ścierkę. Chłopiec był wycieńczony i powinien był iść do fryzjera. Jasnoczerwona krew ściekała z obu jego uszu. Yossarian przeszedł czym prędzej na drugą stronę szerokiej alei, żeby uciec od tego przyprawiającego o mdłości widoku, i stwierdził, że kroczy po ludzkich zębach zaścielających mokry, połyskliwy chodnik obok bryzgów krwi, która nie zastygła, gdyż ciężkie krople deszczu przeorywały ją jak ostre paznokcie. Wszędzie było pełno zębów trzonowych i połamanych siekaczy. Yossarian na palcach ominął groteskowe szczątki i zbliżył się do bramy, w której zapłakany żołnierz trzymając przy ustach zakrwawioną chustkę chwiał się podtrzymywany przez dwóch innych żołnierzy, oczekujących z ponurą niecierpliwością na wojskową karetkę, która wreszcie nadjechała ze szczękiem, z zapalonymi bursztynowymi światłami przeciwmgłowymi i minęła ich zwabiona awanturą na następnym skrzyżowaniu między samotnym włoskim cywilem z książkami a gromadą policjantów uzbrojonych w chwyty judo i pałki. Wrzeszczący i wyrywający się cywil był brunetem z twarzą białą ze strachu jak mąka. Jego oczy pulsowały w gorączkowej rozpaczy, trzepocząc jak skrzydła nietoperza, kiedy liczni potężni policjanci chwycili go za ręce i nogi i unieśli w górę.

– Ratunku! – wrzeszczał przenikliwie, z gardłem ściśniętym emocją, kiedy policjanci nieśli go do otwartych drzwiczek karetki. – Policja! Ratunku! Policja! – Drzwiczki zamknięto i zaryglowano i karetka odjechała. Była jakaś nieśmieszna ironia w żałosnej panice tego człowieka, wzywającego na pomoc policję, kiedy wokół niego pełno było policjantów. Yossarian uśmiechnął się krzywo na myśl o tym daremnym i humorystycznym wołaniu o pomoc, aż nagle uświadomił sobie, że okrzyk był dwuznaczny, że mogło to nie być wzywanie policji, lecz bohaterskie ostrzeżenie skazanego przyjaciela, skierowane znad grobu do każdego, kto nie jest policjantem z pałką, pistoletem i tłumem innych policjantów, którzy go poprą. Ten człowiek krzyczał: “Ratunku! Policja!" – chcąc może uprzedzić o niebezpieczeństwie. Na myśl o tym Yossarian przekradł się bokiem obok policjantów i omal nie wpadł na tęgą czterdziestoletnią kobietę, która przebiegała jezdnię, jakby miała nieczyste sumienie, rzucając ukradkiem mściwe spojrzenia w stronę osiemdziesięcioletniej staruszki ze spuchniętymi, zabandażowanymi kostkami, kuśtykającej za nią w beznadziejnej pogoni. Stara kobieta dreptała nie mogąc złapać tchu i mrucząc coś do siebie w rozterce i podnieceniu. Nie mogło być wątpliwości co do charakteru tej sceny; był to pościg. Tryumfująca pierwsza kobieta osiągnęła środek szerokiej alei, zanim ta druga dotarła do krawężnika. Nieprzyjemny, zadowolony uśmieszek, z jakim oglądała się na zasapaną staruszkę, zdradzał złośliwą uciechę i lęk zarazem. Yossarian wiedział, że mógłby pomóc znajdującej się w opałach staruszce, gdyby ta tylko krzyknęła, mógł skoczyć i zatrzymać przysadzistą pierwszą kobietę, póki nie nadejdzie tłum policjantów, gdyby tylko ta druga kobieta dała mu pretekst wołaniem o pomoc. Staruszka jednak przeszła nie widząc go nawet, mamrocząc coś w straszliwym, tragicznym napadzie gniewu, i wkrótce pierwsza kobieta znikła w gęstniejących warstwach ciemności, a staruszka stanęła bezradnie na środku jezdni i zdezorientowana, samotna nie wiedziała, co ze sobą począć. Yossarian oderwał od niej wzrok i uciekł pełen wstydu, że nie zrobił nic, aby jej pomóc. Rzucając za siebie ukradkowe spojrzenia winowajcy, umykał w poczuciu klęski, z obawą, że stara może teraz zacząć ścigać jego, i z wdzięcznością myślał o dającym schronienie dżdżystym, płynnym, nieprzeniknionym, prawie gęstym mroku. Bandy… bandy policjantów – wszystko może prócz Anglii było w rękach band, band, band. Wszędzie panoszyły się bandy pałkarzy.

Kołnierz i ramiona płaszcza Yossarian miał zupełnie przemoczone. Skarpetki miał wilgotne i zimne. Kolejna latarnia nie paliła się, klosz był rozbity. Budynki i jakieś nieokreślone kształty przepływały obok niego bezdźwięcznie, niby unoszone niezmiennie na powierzchni cuchnącej, ponadczasowej rzeki. Minął go wysoki zakonnik z twarzą ukrytą całkowicie pod szorstkim, szarym kapturem, zasłaniającym nawet oczy. Z tyłu usłyszał kroki człapiące po kałużach i przestraszył się, że będzie to znowu bose dziecko. Otarł się o wychudłego, truposzowatego, smętnego mężczyznę w czarnym nieprzemakalnym płaszczu, z gwiaździstą blizną na policzku i lśniącym zniekształconym wgłębieniem wielkości jajka na skroni. Zmaterializowała się młoda kobieta w człapiących słomianych sandałach, z całą twarzą zeszpeconą ohydną różowo-białą oparzeliną, zaczynającą się od szyi i przechodzącą krwistą, pofałdowaną masą przez oba policzki aż na czoło. Yossarian nie mógł na to patrzeć i zadrżał. Nikt jej nigdy nie będzie kochał. Czuł się podle; zapragnął położyć się z jakąś dziewczyną, którą mógłby kochać, która by go ukoiła, podnieciła i utuliła do snu. Na Pianosie czekała na niego banda pałkarzy. Dziewczyny rozpędzono. Hrabina i jej synowa już mu nie wystarczały; był już za stary na rozrywki, szkoda mu było czasu. Lucjana znikła, może już umarła, a jeżeli nie, to wkrótce umrze. Gdzieś się podziała piersiasta dziwa Aarfy'ego ze swoją sprośną kameą, a siostra Duckett wstydziła się go, ponieważ odmawiał udziału w dalszych akcjach bojowych, co groziło skandalem. Jedyną znaną mu w pobliżu dziewczyną była nieładna pokojówka z apartamentów oficerskich, z którą nikt nigdy nie spał. Na imię miała Michaela, ale lotnicy słodkimi, pieszczotliwymi głosami obrzucali ją najgorszymi wyzwiskami, a ona chichotała z dziecięcą radością, gdyż nie rozumiała angielskiego i myślała, że prawią jej komplementy i puszczają dobroduszne żarciki. Była zachwycona i oczarowana wszystkimi ich szalonymi wyczynami, których bywała świadkiem. Była zadowoloną z życia, prostoduszną, zapracowaną dziewczyną, nie umiała czytać i z trudem tylko potrafiła się podpisać. Miała proste włosy koloru przegniłej słomy, żółtawą skórę, oczy krótkowidza i nikt z lotników nigdy z nią nie spał, ponieważ nikt nie miał na nią ochoty, nikt z wyjątkiem Aarfy'ego, który ją zgwałcił raz tego właśnie wieczoru i potem trzymał ją w szafie na ubrania, zatykając jej dłonią usta, prawie przez dwie godziny, aż syreny ogłosiły godzinę policyjną i dziewczyna nie mogła już wyjść z domu.